"Super Express": - Jak się pan czuje po niespodziewanych lądowaniach na zeskoku?
Piotr Lisek: - Obtarcie nogi to nic takiego, z kolei na ręku jest opuchlizna i powoduje pewien dyskomfort. Gorzej, że jestem trochę podłamany psychicznie, bo gdzieś w tyle głowy siedzą ostatnie nieszczęścia. Jeśli ktoś zagwarantowałby mi, że następna tyczka się nie złamie, to w Belgradzie robię swoje. Ale w obecnej sytuacji są pewne wątpliwości.
- Po złamaniu tyczki w poniedziałek w Spale skoczył pan jeszcze raz, żeby nie było blokady psychicznej. Pomogło?
- Na pewno. Tyle że mam problemy ze sprzętem. Ledwie mi żona dowiozła tyczkę ze Szczecina, to złamałem ją w Spale. Dwa dni wcześniej w Zweibruecken złamałem tę, na której skoczyłem 6 metrów. I mam teraz "dziury" w poszczególnych kompletach, nie mam ani jednego pełnego. Na innej tyczce zaczynam konkurs, na innych skaczę następne wysokości. Do Belgradu wezmę dwie tyczki z nowego, dwie ze starego zestawu oraz trzy pożyczone od Pawła Wojciechowskiego. Ale to trochę tak, jakby panu zepsuł się dyktafon i pożyczyłby pan od kolegi, idąc robić ważny wywiad.
- Może tyczki są za miękkie przy pana wadze ciała?
- Są dostosowane do moich parametrów. Dwie, które złamałem ostatnio, były przeznaczone dla wagi do 99 kilogramów, a ja ważę 93. Ten zapas 6 kilogramów jest bardzo duży, więc trudno zrozumieć te wypadki.
- Jako jedyny ze światowej czołówki skoczył pan w tym sezonie 6 metrów. Jest w związku z tym presja faworyta przed ME?
- Jest, tym bardziej po ostatnich problemach ze sprzętem. Nie startuję w Belgradzie z czystą głową i nie wiem, co się wydarzy. Ale mój cel się nie zmienia - medal, najlepiej złoty.
- Relaksuje się pan w kuchni. Lubi pan gotować?
- Lubię, choć nie bardzo umiem (śmiech). Żona mnie trochę poduczyła, sam poćwiczyłem, ale nie zawsze wychodzi.
- A co najlepiej wychodzi?
- Makaron ze szpinakiem, kurczakiem i rukolą. W ogóle uważam, że jem zdrowo, choć może sporo ważę. W domu rodzinnym mama bardzo dobrze gotowała, więc lubię też tradycyjną kuchnię polską.