- Wciąż mam w pamięci to piąte miejsce na olimpiadzie. Rzucałem przy-zwoicie jak na zawodnika po kontuzji, ale taka lokata nie jest satysfakcjonująca, więc jestem zły, choć winy w tym mojej nie było. Na treningi przychodziłem wyspany, skoncentrowany i po rozgrzewce.
"Super Express": - Gdzie zatem leży wina?
- Głównie w kontuzji bicepsa w lipcu. Najbardziej wkurza mnie to, że przytrafiła mi się w tak ważnej chwili. Po prostu pech. Mnie akurat ciągle przytrafia się to przed wielkimi imprezami. Kontuzje przytrafiają mi się co roku, ale nie uważam siebie za pechowca. Kiedy łapie się tę prawdziwą formę, w człowieka wstępuje wiele energii, mocy, prędkości ruchu i wtedy zawsze coś się może naderwać. To jest wpisane w tę specjalność.
- Nie pojawiła się myśl o porzuceniu sportu?
- Co najwyżej przeleciały myśli, by nie jechać na igrzyska do Londynu, ale szybko je odrzuciłem. Nie, nie ma mowy o porzucaniu sportu. Podczas następnych igrzysk, w Rio de Janeiro, będę w najlepszym wieku dla dyskobola. I jeśli zdrowie wytrzyma, to deklaruję na sto procent, że będę walczyć o złoto. Jestem gotów do czteroletniego wysiłku.
- Czy biceps jeszcze pobolewa?
- Czasami zakłuje lub zaboli. Ale jestem w stanie rzucać na pełnym gazie, bez zastanawiania się nad nim.
- Jest jeszcze szansa, by przełamać barierę 70 metrów? (jego rekord Polski wynosi 69,83 m - red.)
- Optymalna forma była na początku lipca, przed naderwaniem bicepsa. Takiej formy nie da się utrzymać dłużej niż dwa-trzy tygodnie. Jeśli trafię na dobre warunki, to jeszcze może być bardzo dobrze. Ale bardzo dobrze oznacza... 67 metrów. Na rekord Polski nie ma już w tym roku szans. A poza tym mam na razie przesyt rzucania dyskiem i w tym momencie wolałbym, aby sezon się skończył. Dla mnie skończy się jednak 13 września, w drużynowym konkursie w Tallinnie. A potem chciałbym dobrze przygotować się do przyszłorocznych mistrzostw świata w Moskwie.