"Super Express": - Jacek Magiera przywrócił cię do żywych?
Jakub Rzeźniczak: - Znamy się już prawie dwanaście lat. Wiedział, co mi jest potrzebne, a ja wiedziałem, że da mi szansę. W przeszłości już mi pomógł, za trenera Skorży, gdy piłka zeszła u mnie na dalszy plan. Jacek, który był wtedy asystentem trenera, wziął mnie na rozmowę i długo tłumaczył, co jest ważne. Pomagał mi też załatwić liceum dla dorosłych, kiedy tuż przed maturą przeniosłem się do Warszawy. To dzięki trenerowi Magierze zdałem maturę.
- Mówicie sobie po imieniu?
- Byliśmy kolegami z boiska i poza klubem wciąż jesteśmy "na ty".Jednak w szatni nie mam problemu, by zwracać się do niego "panie trenerze".
- Trudno było się podnieść, gdy straciłeś opaskę kapitana, a nawet zostałeś odsunięty od drużyny?
- Były osoby, które widziały mnie już poza klubem, ale otrzymałem też mnóstwo wsparcia. Prezes Leśnodorski podtrzymywał mnie na duchu, powiedział, że załatwi u trenera kilka dni wolnego, żebym wszystko przemyślał i doszedł do siebie. Była przy mnie rodzina, przyjaciele. Nawet trener Probierz zadzwonił, żebym się nie łamał.
- Gdyby Legię nadal prowadził Besnik Hasi, to nie byłoby cię już w klubie z Łazienkowskiej?
- Nie wiem. Ale jestem pewien, że gdyby trener Hasi nadal z nami pracował, to nie zdobylibyśmy żadnego punktu w Lidze Mistrzów.
- Podobno twoje stosunki z Hasim ułożyły się źle, bo nie chciał puścić drużyny na twoje wesele, co już wcześniej ustaliliście ze Stanisławem Czerczesowem?
- Puścił chłopaków, ale kazał im wracać o 23, więc jakby ich wcale nie puścił. Potem robiłem poprawiny na 200 osób. Pozwolił mi na nich być, ale następnego dnia po uroczystości miałem się stawić w klubie o 9 rano. Wiadomo, że na poprawinach wody się nie pije, miałem żal, ale wypełniłem polecenie. Potem nieporozumienia się nawarstwiały. Miałem do niego wielki żal, że w decydującym o awansie do Ligi Mistrzów meczu z Dundalk nie wziął mnie jako kapitana nawet na ławkę. Potem, na dwa dni przed meczem z Borussią Dortmund, mówił, że szykuje mnie do gry w pierwszym składzie, a na dwie godziny przed spotkaniem kierownik poinformował mnie, że usiądę na trybunach. To był dla mnie największy cios.
- To przez te nieporozumienia popełniałeś proste błędy?
- Trudno powiedzieć. Miałem pecha, bo nie dość, że robiłem błędy, to każda moja pomyłka kończyła się bramką. Często jest tak, że obrońca się pomyli, ale napastnik nie trafi w bramkę. W ostatniej minucie meczu z Wisłą Płock dałem się minąć Kante, ale obyło się bez konsekwencji i za kilka dni już nikt o tym nie pamiętał. A tak, to byłoby to roztrząsane przez trzy miesiące. W piłce trzeba mieć szczęście. Mnie go brakowało.