"Super Express": - Podjął się pan chyba trudniejszego zadania niż biblijny Noe, który musiał przeprowadzić swoją arkę przez potop.
Leszek Ojrzyński: - Aż tak źle nie jest, choć o cele, jakie przede mną postawili szefowie klubu, czyli utrzymanie i niespodziankę w finale Pucharu Polski, trzeba będzie ciężko powalczyć. Ale w Arce nie grają słabi piłkarze, co pokazali w pierwszej fazie sezonu, kiedy wygrali choćby z Legią w Warszawie. Jest dziewięć meczów w lidze i finał Pucharu. W każdym z tych spotkań musimy zębami wyrywać punkty rywalom. Zrobię wszystko, by przeprowadzić Arkę przez te ligowe sztormy i burze (śmiech).
- Ostatnio pracował pan w Górnikiem Zabrze, który spadł z Ekstraklasy. Nie boi się pan, że jeśli nie powiedzie w Gdyni, to dwie degradacje będą kiepsko wyglądały w trenerskim CV?
- Trener zawsze jest wystawiony na strzał, nie nosi CV przyklejonego na czole. W Zabrzu nie pozwolono mi dokończyć pracy, prowadziłem zespół przez 21 kolejek. A bać, to się boję tylko Pana Boga. Gdybym nie chciał podjąć ryzyka, to już chyba do emerytury siedziałbym w domu.
- Co się z panem działo od marca 2016 roku, kiedy zwolniono pana z Zabrza?
- Nie nudziłem się. Pomagałem żonie w obowiązkach domowych i opiece nad dziećmi, wziąłem udział w ekstremalnej Drodze Krzyżowej, ze znajomymi zdobywałem norweskie szczyty i byłem z synem Kubą, bramkarzem Legii, na sprawdzianach w Manchesterze United i teraz w Liverpoolu.
- Utrzymanie w lidze i ogranie Lecha Poznań w finale PP to niezwykle trudna misja. Jak się uda, to czeka pana kolejna ekstremalna pielgrzymka?
- Zadanie jest ciężkie, więc i podziękowanie Panu Bogu będzie odpowiedniej wagi. Iker Casillas i Xavi po zdobyciu przez Hiszpanię mistrzostwa Europy poszli do Santiago de Compostela. Ja już ten szlak mam za sobą, więc pewnie wyruszę w drogę do innego sanktuarium.