Oczywiście znaleźli się frustraci i oszołomy. Takich nie brakuje, szczególnie gdy mogą pluć anonimowo w Internecie. I pluli na Gołotę, że się skompromitował, a walka... była ustawiona (też były takie głosy). Ale głupota nie ma granic. Faceci leją się z olbrzymią zaciekłością, Adamek wyprowadza prawie 300 potężnych ciosów,, 198 dochodzi do celu. Gołota pada, podnosi się, pada, znów bohatersko walczy, a kretyni twierdzą, że się skompromitował.
Gołota jest w tej porażce dla mnie bohaterem. Przegrał, w życiu zdarza się przegrać, zwłaszcza gdy walczy dwóch takich gladiatorów jak Andrzej i Tomek. Ale przegrał z honorem. Nie leżąc na plecach czy siedząc na tyłku, ale stojąc na nogach. Oszołomiony, ale nie znokautowany.
Ten pojedynek przypomniał mi jedną z najbardziej dramatycznych i brutalnych walk w historii boksu, w 1951 roku, pomiędzy Sugarem Rayem Robinsonem i Jake'em LaMottą o mistrzostwo świata wagi średniej. Robinson (jeden z najwspanialszych bokserów w dziejach) znęcał się nad "Bykiem z Bronksu", tłukł go bezwzględnie jak w sobotę Adamek Gołotę. W 13. rundzie sędzia przerwał walkę i katorgę LaMotty (walczono wtedy o tytuły po 15 rund).
"A widzisz, nie znokautowałeś mnie, ustałem" - powiedział po walce LaMotta do zwycięskiego rywala, gdy ten obejmował go i pocieszał. Gołota też ustał.
Szkoda, że Gołota i Adamek nie podali sobie po walce ręki, nie objęli się, jak to jest w zwyczaju nawet po najbardziej brutalnych wojnach.