Polacy zawiedli w fatalnie przegranym 1:3 spotkaniu z Australijczykami. Dziś o 20.30, zaledwie dwa dni po tej wpadce, muszą stawić czoła drugiemu zespołowi światowego rankingu w walce o strefę medalową. To mecz o wszystko, pokonany jedzie do domu. Co gorsza, miny graczy i wściekłość szkoleniowca w trakcie starcia z "Kangurami" nie wróżą niczego dobrego...
- W drugim secie meczu z Australią wziął pan dwa czasy jeden po drugim i krzyczał na podopiecznych jak rzadko.
- Nie miałem wyjścia, bo zrobiliśmy tyle błędów, co w całym sezonie. Musiałem coś zrobić, żeby ich otrząsnąć, nie mogłem się temu biernie przyglądać, bo nasz system gry legł w gruzach.
- No i klął pan jak szewc (Anastasi krzyczał po włosku "jeb... k..." i "ja pier..." - red.).
- Tak? Nie pamiętam. Żartuję, faktycznie tak było, bo szukałem sposobu na dotarcie do zawodników. Chciałem ich pobudzić, po prostu zszokować. Nie widziałem innej metody, żeby pozytywnie zareagowali i odzyskali koncentrację.
- W ćwierćfinale wylosowaliście Rosję, a mogła być Brazylia, którą pokonaliście w tym roku cztery razy. Może lepiej było trafić na canarinhos?
- Nie wiem, czy tak łatwo byłoby z Brazylijczykami wygrać piąty raz. A Rosjanie grają w Londynie nierówno, zrywami. Graliśmy ostatnio rzadziej, ale też z nimi wygrywaliśmy (poprzednio w ME 2011 - red.).
- Na twarzach pańskich graczy widać zrezygnowanie czy mobilizację?
- Na pewno nie ma uśmiechów i radości, ale trzeba walczyć i ufać w to, co się robiło do tej pory. Wierzę w chłopaków i w to, że mamy mocny zespół. Przeżyliśmy razem wiele dobrego, zdarzały się trudne chwile, wszyscy sporo poświęciliśmy, by tu się znaleźć. Myślimy pozytywnie, potrafimy walczyć i chcemy to pokazać w meczu z Rosjanami.