Kiedy wybuch w roku 2000 wielki talent Adama Małysza Kruczek, starszy o dwa lata, plątał sie gdzieś w ogonie kadry. Adam bił rekordy skoczni i wygrywał najtrudniejsze konkursy, Łukasz zdobył w roku 2000 - 18 punktów Pucharu Świata, w 2001 - 2, w 2002 - 5. Znalazł się w ekipie na igrzyska w Salt Lake City, ale w nich nie wystąpił, bo uznano, że jest za słaby.
Jedyne co Kruczek potrafił, to dobrze występować na Uniwesjadach, w Popradzie, Zakopanem, Tarvisio ogrywał w skakaniu studentów. Z zawodowcami już tak mu nie szło. Uznano jednak, że to on ma poprawiać błędy Adama. I nie pyskować prezesowi Tajnerowi, jak zdarzało się to jego poprzednikom, Kuttinowi i Lepistoe.
Efekty widać. Okazuje się, że sezon się zaczął, a tu trzeba poprawiać pozycję Małysza na rozbiegu. O innych skoczkach nie ma co mówić. Bo potężna myśl szkoleniowa polskich trenerów w skokach narciarskich nie była w stanie w latach "Małyszomanii" wyprodukować choć cienia jego następcy, zagospodarować talentów tych setek młodych, zapatrzonych w loty "Orła z Wisły".
Adam pewnie się pozbiera, sam znajdzie sposób na przedłużenie skoków o parę metrów i znów zasłoni nędzę pozostałych "orłów". Po co mu Kruczek...