"Super Express": - Wiele osób mówi, że jest pan nie tylko trenerem, ale i fanatykiem siatkówki. Cały dzień poświęca pan pracy, czy zostaje trochę czasu na coś innego?
Daniel Castellani: - Kiedy jestem w Polsce, mój dzień wygląda tak: budzik dzwoni codziennie o 6.45. Potem śniadanie i cały dzień z siatkówką. Oglądanie meczów na DVD, analiza danych, spotkania z ludźmi z naszej branży. Siatkówką żyję do późnego wieczora. Na inne zajęcia poświęcam ostatnią godzinę przed snem. Zasypiam między godz. 23 a północą.
- Podobno fascynuje pana psychologia. To chyba pomaga w pracy z siatkarzami...
- I to bardzo! Żona jest psychologiem i dużo jej zawdzięczam, bo nauczyła mnie wielu technik, które przydają się i w życiu, i przy pracy w siatkówce. Sam sporo też czytam o psychologii, choć nie tylko. Uwielbiam też dzieła Dalajlamy. Natomiast kiepski ze mnie... telewidz. Gdy oglądam w telewizji film z rodziną, to jestem pierwszym, który drzemie, i najbliżsi muszą mnie szturchać, żebym nie zasnął na dobre (śmiech). Co jeszcze lubię? Kubańskie cygara.
- Słyszeliśmy, że jest pan wielkim fanem piłki...
- A znacie Argentyńczyka, który nie interesuje się futbolem? Przecież to niemożliwe! Od małego jestem fanatycznym kibicem Boca Juniors, najpopularniejszego klubu Argentyny. Choć sam do gry w piłkę się nie nadawałem... Koledzy zawsze rzucali mnie na obronę, a to oznacza, że byłem kiepski, bo dobrzy grali w ataku. Ale to dzięki piłce poznałem wielu ciekawych ludzi na czele z Maradoną. Kiedyś graliśmy w tym samym turnieju, ja byłem kapitanem zespołu siatkarskiego, a Diego piłkarskiego... Mieliśmy po 13-14 lat. Później spotkaliśmy się jeszcze kilkanaście razy. W pamięć zapadło mi szczególnie jedno spotkanie. Odwiedziłem Maradonę w szpitalu, w najtrudniejszym dla niego momencie, kiedy walczył o życie. Wtedy naprawdę było z nim kiepsko, ale na szczęście odzyskał zdrowie.
- A jaki był pana najtrudniejszy moment w życiu?
- Przeżywaliśmy bardzo cięż-kie chwile na skutek poronień żony. Teraz mamy dwójkę cudownych dzieci, ale początki były bardzo bolesne. Żona nie donosiła pierwszej ciąży, a każdy, kto przez to przeszedł, wie, jak trudno się pozbierać po czymś takim. Na szczęście druga była już udana, urodziła nam się Ariana. Potem koszmar powrócił, bo żona straciła trzecią ciążę. Aż w końcu była czwarta i na świecie pojawił się Ivan, jednak dramat się nie skończył. Syn miał kłopoty ze zdrowiem i pierwsze pięć miesięcy spędził w szpitalu. Na szczęście wyzdrowiał. Dziś jest reprezentantem Argentyny kadetów w siatkówce.
- Dzięki siatkówce miał pan mnóstwo okazji do podróży. Gdzie jest najładniej?
- W Rio de Janeiro! Mieszkałem tam rok, bo byłem zawodnikiem brazylijskiej drużyny. Jeśli ktoś lubi podróże, to musi zajrzeć do Rio. Choć trzeba uważać, bo kradną na potęgę. Już pierwszego dnia, na plaży, gdzie byłem ze znajomymi, straciliśmy to, co mieliśmy przy sobie. Niedługo potem jakiś chłystek wyrwał nasze torby, a gdy go dogoniliśmy, to jego koledzy wyciągnęli nóż i dali nam do zrozumienia, żebyśmy odpuścili. Potem żonie przecięli torebkę w supermarkecie, więc trochę się działo. Nie zmienia to jednak mojej opinii, że Rio de Janeiro to cudowne miejsce.
- Kto mógłby nie pokochać Wrocławia? Komu nie spodobałby się Gdańsk, Kraków...? Moja żona zachwyciła się też Toruniem. A polska natura? Jak mówiłem, jestem fanem polskiej siatkówki i golonki, ale koniecznie muszę dodać do tej listy piękno waszych miast i natury.
Wprawdzie ciężko czasem do tych miejsc dotrzeć, bo wasze drogi są kiepskie, ale nawet to mi nie przeszkadza, bo w Argentynie też słabo to wygląda...