„Super Express”: – Czeka was ostatni turniej w sezonie po wybitnym wyniku w ME. Można się dobrze skoncentrować po tak wielkiej euforii?
Wilfredo Leon: – Emocje po mistrzostwach powoli opadają, trzeba się skupić na tym, co przed nami. Cieszę się, że polskie siatkarki mają już za sobą kwalifikację. Wielkie brawa dla nich, bo wykonały niesamowitą robotę. Mam nadzieję, że zrobimy to samo, będziemy mieli obie kadry na igrzyskach i razem pojedziemy za rok do Paryża.
– Siedmiu waszych przeciwników w Chinach to w większości nie są drużyny czołówki. Nie będzie większych problemów?
– Rywale może faktycznie nie należą do najsilniejszych, ale mogą się okazać niebezpieczni. Każdy będzie chciał walczyć o miejsce na igrzyskach. Nie będzie tak, że opuszczą ręce i poddadzą się, bo uznają, że nie mają szans. Spróbują bić się do końca. My mamy zagrać twardo od pierwszej do ostatniej piłki. Musimy podejść do tego podobnie jak w mistrzostwach Europy, gdy graliśmy fazę grupową z niżej notowanymi przeciwnikami. Kluczem zawsze jest pierwszy mecz, trzeba dobrze zacząć, bo potem wszystko idzie lepiej. Myślę, że każdy z nas będzie gotowy.
Siatkarze dostali TAKI prezent za złoto mistrzostw Europy. Potem rozległy się brawa
– Macie dwa złote medale wywalczone w tym sezonie. Apetyty na olimpijski rok rosną?
– Jak masz taki sezon, to wcale nie oznacza, że możesz odpocząć. Chcesz zdobyć coś innego. Jesteś cały czas głodny i dalej chcesz jeść, bo wszystko ci smakuje. A już szczególnie złoty medal. Wiadomo, że w przyszłym roku znowu będziemy walczyć o złoto, bo każdy z nas tego pragnie i cały kraj na to liczy. W 2024 roku chcę osiągnąć więcej niż w tym i wierzę, że mogę się prezentować jeszcze lepiej, tak by móc powiedzieć, że w końcu jestem w takiej formie, w jakiej chciałem być.
Wielkie wyróżnienie dla polskich siatkarzy! Nie mogło być inaczej, totalna dominacja
– A jak z tą formą jest teraz? Po finale mistrzostw Europy w Rzymie mówiłeś, że czułeś ból kolana. Nie masz już problemów?
– Nie mieć żadnych problemów? To byłoby zbyt piękne. Czasami coś wyskoczy, zaboli, ale ogólnie jestem zadowolony ze swojej dyspozycji. Jestem w stanie dawać z siebie maksa, a jeśli czasem nie wyjdzie idealnie, to trudno.
– Wracałeś przed poprzednim sezonem po kontuzji. To był trudny powrót?
– Zdobyłem od razu Superpuchar Włoch, a potem złoto klubowych mistrzostw świata. Nie było więc chyba tak źle. Teraz mam dwa ważne zwycięstwa z kadrą, nie mogę narzekać. Złota seria zaczęła się i trzeba ją kontynuować. Jeszcze nie jest skończona.
– Po raz pierwszy grałeś w tym roku w kadrze trenera Nikoli Grbicia, choć znasz też reprezentację z czasów jego poprzednika Vitala Heynena. Jakie widzisz różnice?
– Zmienił się szkoleniowiec, ale w drużynie też zaszło trochę zmian. Nie chcę oceniać co było dobre, a co złe. Na każdym etapie pracy kadry pojawiają się coraz to nowe wyzwania. U Heynena było OK, chociaż być może niektórzy oczekiwali, że zaliczymy więcej wygranych imprez. Ja zawsze w takich przypadkach mówię, że dziękuję Panu Bogu za każde zwycięstwo i każdą porażkę. Bo najważniejsze jest to, co wciąż przed nami, czyli każdy kolejny dzień.
– Z Grbiciem pracowałeś wcześniej w klubie z Perugii. Czym się różni współpraca z nim w reprezentacji Polski?
– To coś zupełnie innego. W klubie robota trwa dziewięć miesięcy i jest dużo czasu na ułożenie rytmu pracy, dopasowanie obciążeń, raz większych, raz mniejszych. W kadrze w dość krótkim okresie odbywają się trzy turnieje i trzeba wszystko przygotować idealnie. Trener reprezentacji ma więcej możliwości, wiele rzeczy jest dla niego łatwiejszych do zrobienia.
– Rodzina nie mogła być z tobą podczas mistrzostw Europy we Włoszech. Jak wyglądało fetowanie w domu?
– Coś niesamowitego, począwszy od niezwykle czułego przywitania po przyjeździe. Byliśmy razem: żona, dzieci, mama, tata. Wszyscy szczęśliwi. Brak słów na opisanie tego, to trzeba przeżyć i poczuć. Ta wspólna radość i miłość dają niesamowitą energię. Przechowuję te uczucia w sobie stale, tak jakby się to wszystko zdarzyło wczoraj.