"Super Express": - Znaliście się z Grześkiem ponad 40 lat. Pamięta pan wasze pierwsze spotkanie?
Janusz Pindera: - Pierwszy raz widziałem go w 1976 r. Ja byłem wtedy na drugim roku prawa, ale już po praktyce w telewizji, a on jako 19 latek wystąpił w meczu Polska - USA. Przegrał tam w drugiej rundzie przez nokaut. Dostał cios na korpus, troszkę go to zgasiło, nie padł na deski, ale ze łzami w oczach schodził z ringu. Bardzo go to zabolało. Walczył w kategorii średniej, ale to nie była kategoria dla niego i od razu ze średniej przeskoczył do ciężkiej. I właśnie w ciężkiej walczył na igrzyskach w Moskwie. Tam w ćwierćfinale bił się ze znakomitym Teofilo Stevensonem, przegrał przed czasem w trzeciej rundzie, ale też na stojąco, też nie padł. To był bardzo twardy facet, zresztą tak jak Paweł. Oni boksowali w taki zawodowy sposób. Zdobył brązowe medale mistrzostw świata i Europy i to najlepszy dowód na to, że był klasowym pięściarzem.
- A jak wspomina go pan prywatnie?
- Przede wszystkim zawsze był szalenie wesoły, cały czas tryskał dowcipami. Jak już przychodził do telewizji jako ekspert, to te dowcipy potrafiły być bardzo ostre i nie zawsze przyjemne dla tych, których oceniał. A co najlepsze nic sobie nie robił z tego, że ktoś w telewizji chciał, by aż tak ostro pewnych ludzi nie oceniał. Nie słuchał tych rad (śmiech). Bardzo go lubiłem, choć mieliśmy w pewnym momencie, gdzieś na początku lat 80-tych, pewien zatarg. Grzesiek się obraził, bo napisałem dość ostro o jednej z jego walk ligowych i potem przez kilka lat się nie odzywał. Później doszliśmy jednak do porozumienia i wszystko było ok.
Grzegorz Skrzecz brylował również na szklanym ekranie. Lista jego filmów zadziwia
- Niewykluczone, że gdyby Polacy pojechali na igrzyska w Los Angeles, to w swoim CV miałby także olimpijski medal.
- Zgadza się. Szkoda tych igrzysk, bo obaj byli wtedy w naprawdę wybornej formie. Ten bojkot sprawił, że wielu polskich pięściarzy, bo nie tylko bracia Skrzeczowie, musiało odłożyć marzenia na później. I niestety wielu z nich tych marzeń już nie zdążyło spełnić. Rok później na turnieju Trofeo Italia w Wenecji przegrał z potężnym Szwedem Hakanem Brockiem i trafił do szpitala. Zagrożone było jego życie, ale na szczęście doszedł do siebie, ale wtedy podjął decyzję o zakończeniu kariery.
- Uśmiech praktycznie nie znikał z jego twarzy, prawda?
- Tak. Najczęściej był uśmiechnięty od ucha do ucha, ale często bywał także wkurzony. Zwłaszcza na sędziów, gdy jego zdaniem punktowali nie tak w walkach jego zawodników. Przez całe życie był związany z boksem, a ta praca z młodzieżą w ostatnich latach bardzo mocno go wciągnęła. Dawało mu to wiele radości. Miał świetnie bokserskie oko, zazwyczaj to co mówił się sprawdzało. Ważył co prawda grubo ponad 100 kg przy 186 cm wzrostu, ale był w bardzo dobrej formie fizycznej. Odszedł zdecydowanie za wcześnie.
- Wielu młodych ludzi kojarzy Grześka nie z boksu, a z drobnych filmowych epizodów.
- To był jeden z ulubionych drugoplanowych aktorów Olafa Lubaszenki. Olaf lubił te mniejsze role obsadzać sportowcami, a Grzesiek nadawał się do tego idealnie. Te kilka zdań z filmu "Chłopaki nie płaczą" przeszło do historii naszego kina. Grzesiek miał rys komediowy, świetnie odnajdywał się przed kamerami, u niego wychodziło to naturalnie. Traktował to hobbistycznie, jako zabawę, a i widzowie też świetnie się z nim bawili.
- Przez wiele lat Grzesiek był mocno pokłócony z bratem Pawłem, ale na szczęście jakiś czas temu się pogodzili.
- Jak zobaczyłem ich pierwszy raz razem na kadrze, to wyglądali na takich, co za sobą skoczą w ogień. Potem mocno się poróżnili, ale jak się już pogodzili, to i ja byłem szczęśliwy. Zresztą w tych młodzieńczych latach trudno było ich odróżnić, wyglądali niemal identycznie, ale jak wspomniałem wcześniej - Grzesiek w pewnym momencie mocno się na mnie obraził, więc jak ich potem razem widziałem, to jeden na mój widok się uśmiechał, a drugi niekoniecznie, więc nie miałem kłopotu ze wskazaniem, który z nich to Grzesiek, a który Paweł (śmiech).