Był rok 1968. Polski boks amatorski święcił cenne skalpy. Na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku, Jerzy Kulej zdobył swój drugi złoty medal w wadze lekkopółśredniej pokonując na punkty Kubańczyka – Enrique Regüeiferosa Blanco. Koledzy Kuleja z reprezentacji dołożyli jeszcze 4 krążki (dwa srebra i dwa brązowe odznaczenia). W tamtym roku wydarzyło się coś jeszcze, co jak pokazała później przyszłość, miało ogromne znaczenie dla polskiego boksu...
5 stycznia o godzinie 14:05 w szpitalu na Karowej w Warszawie przyszedł na świat Andrzej Gołota. Opuścił łono matki z rączką zaciśnięta w pięść. Lekarz-położnik natychmiast proroczo stwierdził, że noworodek zapewne w przyszłości zostanie pięściarzem. I tak też się stało. Boks okazał się dla Gołoty paszportem do sławy i źródłem całkiem pokaźnego dochodu.
Dziecięce lata
Ale zanim do tego doszło, dzieciństwo Andrzeja nie było usłane różami. Okres dziecięcy spędził w starej kamienicy, w trzypiętrowym domu przy ulicy Kruczej 15. Było to mieszkanie jego dziadków. Młodzi rodzice – Bożena i Andrzej Gołotowie , już w 3 lata po urodzeniu syna, rozwiedli się. Małym Andrzejem zajęła się babcia Jadwiga Sochocka-Garwacka, która na stałe przejęła obowiązki w wychowaniu wnuka. Z ojcem praktycznie nie utrzymywał kontaktów. Matka też nie poświęcała swojemu dziecku zbyt wiele uwagi. Obowiązki rodzicielskie zdawały się przerastać Bożenę Gołotę. Andrzejem zajmowało się tez wujostwo – państwo Romankowie. „Matka Andrzeja pracowała, robiła maturę w wieczorowej szkole. Nie miała czasu aby zajmować się dzieckiem. Może chociaż będzie dobrą, troskliwą babcią” – krótko podsumowuje tamten okres Jadwiga Romanek (siostra matki Andrzeja).
Szkoła
Andrzej Gołota był przeciętnym uczniem. Lepiej radził sobie z przedmiotami ścisłymi jak humanistycznymi, a już najlepiej to z wychowaniem fizycznym. „Bardzo zdolny, ale leniwy. Gdy groziły mu dwóje, brał się wtedy do nauki i błyskawicznie poprawiał oceny. Miał fenomenalną pamięć, która pozostała mu do dzisiaj, chociaż trochę ciosów w głowę zebrał” – wspomina Zdzisław Romanek (wuj Andrzeja). Po skończeniu przez Andrzeja podstawówki pan Zdzisław długo namawiał przybranego syna, aby ten podszedł do egzaminów wstępnych do technikum budowlanego. Andrzej natomiast widział siebie w technikum, ale samochodowym. Egzaminy teoretyczne do szkoły o profilu budowlanym Andrzej Gołota zdał pomyślnie. Odpadł jednak na badaniach lekarskich. Lekarze stwierdzili u chłopca 10-procentowy daltonizm. Tym samym Andrzej trafił tam, gdzie sam celował, a więc do popularnej „samochodówki”.
Pomimo swoich warunków fizycznych, Andrzej Gołota nierzadko padał ofiarą kpin ze strony szkolnych kolegów. Naśmiewali się oni z wady wymowy chłopca, który jąkał się. Sprawiało to, że Andrzej był uczniem raczej skrytym w sobie, małomównym. Rzutowało to na jego sposób postrzegania świata w tamtych czasach. Choć z natury spokojny chłopak, przy notorycznych docinkach pod swoim adresem, często nie wytrzymywał uciekając się do rozwiązań siłowych. Nastoletni Andrzej toczył bójki nie tylko z rówieśnikami, ale także ze starszymi od siebie. Zwykle sprawy załatwiał szybko i z potyczek wychodził bez szwanku. Jednak po jednej z takich bijatyk, po ulicznej bójce ze starszym od siebie oponentem, Gołota wrócił do domu z opuchlizną na twarzy i zakrwawionym nosem. Wtedy jego wujek postanowił zabrać go po raz pierwszy na trening bokserski. W ten oto sposób rozpoczęła się przygoda z boksem dla Andrzeja Gołoty.
Pierwszy bokserski trening
Zdzisław Romanek, zegarmistrz z Saskiej Kępy znał się bardzo dobrze z nieżyjącym już dziś trenerem juniorów Legii – Tadeuszem Branickim, byłym mistrzem Polski wagi ciężkiej. Wujek Andrzeja Gołoty, postanowił w 1981 roku wykorzystać tą znajomość aby znaleźć dla Andrzeja odskocznie od codziennych problemów. 13-letni wówczas Gołota pojawił się pierwszy raz na sali treningowej warszawskiej Legii. Zajęcia bokserskie Legionistów odbywały się na ulicy Łazienkowskiej, nieopodal szkoły do której Andrzej uczęszczał. Nastolatek początkowo sceptycznie podchodził do treningów, obawiając się urazów i reakcji babci. W tamtym czasie młody chłopak, podobnie jak większość swoich rówieśników, marzył o karierze piłkarza. Andrzej niespecjalnie odnajdywał się w roli boksera, a Tadeusz Branicki, wysnuł wtedy tezę, że Gołota kariery w ringu nie zrobi, ponieważ nie potrafił odejść od nawyku zamykania oczu przy wyprowadzaniu ciosu. Jak się później okazało, trener Branicki był w błędzie. Po niezbyt długim epizodzie z Tadeuszem Branickim, Andrzej trafił pod kuratelę Adama Kusiora z którym znał się ze szkoły. Trener Kusior był bowiem nauczycielem wychowania fizycznego w technikum samochodowym w Zespole Szkół na Sandomierskiej. Jednak talent Andrzeja Gołoty eksplodował pod batutą Janusza Gortata. „Od razu wpadł mi w oko. Chłopaczek miał niesamowite warunki fizyczne, był dynamiczny, strasznie mocarny w łapie. Bił tak, że już wtedy mógł urwać głowę. Uderzał jak smok. Każdą nowość łapał w mig” – wspomina ówczesny trener sekcji bokserskiej Legii, Janusz Gortat (brązowy medalista olimpijski z Monachium). Początkowo trenował 2-3 razy w tygodniu. Później już codziennie. Stał się tytanem pracy, a boks pokochał z wzajemnością.
Debiutanckie zawody i pierwsze zwycięstwo
W turnieju określanym jako „Pierwszy Krok Bokserski”, Andrzej Gołota wystąpił ze… sfałszowaną legitymacją szkolną. Chłopak był zbyt młody, by toczyć juniorskie pojedynki. Jednak na tle starszych oponentów, młody Andrzej spisywał się rewelacyjnie wygrywając w finale zawodów z Wiszniewskim z Gwardii. Był to rok 1982, w którym Gołota wygrał swój pierwszy turniej. Juniorska kariera młodziutkiego boksera zaczynała nabierać tempa. Poległ tylko na Ogólnopolskiej Spartakiadzie Młodzieży we Wrocławiu, gdzie przegrał w ćwierćfinale. Co ciekawe, bo ani zgromadzona publiczność, ani sędziowie nie wiedzieli, że Gołota w drugim starciu doznał złamania ręki. Pomimo to dotrwał do ostatniego gongu.
Kolejne amatorskie sukcesy
Po 4 latach treningów, w 1985 roku, Andrzej Gołota wystąpił na mistrzostwach świata juniorów. Do zawodów w Bukareszcie przygotowywał się pod skrzydłami trenera Czesława Ptaka. Do odbywających się w stolicy Rumunii juniorskich mistrzostw świata, Gołota przystępował jako jeden z faworytów. Polski pięściarz doszedł do finału, gdzie skrzyżował rękawice z Kubańczykiem Felixem Savonem. Finałowy pojedynek był niezwykle wyrównany. Felix Savon, który w poprzednich starciach niczym pit bull rzucał się na swoich przeciwników, tu zaczął z olbrzymim respektem do Polaka. Być może obawiał się mocnych kontr Andrzeja. Pierwsza runda z niewielkim wskazaniem na Gołotę. W przerwie kubański trener mocno zrugał swojego podopiecznego za styl walki. Podrażniony Savon, zaraz po gongu, ruszył w swoim stylu do huraganowego ataku. Polak przyjął zaproszenie do wymiany. Rozpętała się prawdziwa wojna. Z jednej jak i drugiej strony spadały bomby potężniejsze, jak te które Amerykanie zrzucili na Hiroszimę i Nagasaki.
To była walka na wyniszczenie, regularne bombardowanie. Pod koniec rundy Gołota otrzymał potężny cios na splot słoneczny. Został wyliczony na stojąco. Do wznowienia walki jednak nie doszło, ponieważ trener Ptak rzucił na ring ręcznik w geście poddania. „Co ja się potem nasłuchałem od Gołoty! Najpierw mnie zwyzywał, potem nie chciał rozmawiać. Obraził się. Był przekonany, że mógłby przezwyciężyć kryzys i jeszcze posłać Savona na deski. Był piekielnie ambitny, a ja nie chciałem ryzykować. Kubańczyk uderzał z siłą kopiącego konia, jego ciosy ważyły tyle, że były niebezpieczne dla Andrzeja. Mogłyby nawet zastopować jego dobrze zapowiadającą się karierę wskutek trwałego uszczerbku na zdrowiu” – tłumaczy i wspomina trener Czesław Ptak. Być może pan Ptak miał jednak rację. Później Felix Savon wywalczył sześć tytułów mistrza świata amatorów i trzy złote medale olimpijskie. Kubańczyk przeszedł do annałów boksu i zapisał się w kronikach historii pięściarstwa jako najwybitniejszy bokser amatorski w dziejach tej dyscypliny. Do teraz Felix Savon, pomimo ciążących nad nim zarzutów o gwałt na 12-letnim chłopcu cieszy się na Kubie niebywałą estymą, a jego pozycja społeczna jest wysoka do tego stopnia, że w obliczu seksualnego skandalu, kubańskie władze starały się zatuszować ten ohydny czyn.
Porażka w Bukareszcie spowodowała załamanie u Andrzeja. Wówczas w sukurs Gołocie przyszedł Janusz Gortat, który podał pomocną dłoń. „On był dla Andrzeja największym autorytetem i do dzisiaj nim pozostał. Janusz miał podejście do Andrzeja. Wyściskał go, złożył gratulacje, zakazał martwić się świeżo upieczonemu vice-mistrzowi świata” – sięga pamięcią wstecz Zdzisław Romanek. I faktycznie, rozmowa z Gortatem miała zbawienny wpływ na Gołotę. Słowa otuchy okazały się katharsis dla jego złego stanu emocjonalnego. Z wolnym od rumuńskiego koszmaru umysłem, ze spokojem ducha, z carte blanche, Andrzej Gołota ruszył na podbój Danii. Obdarzony znakomitymi warunkami fizycznymi (194 cm wzrostu) i bogatszy o doświadczenia z mistrzostw świata, Gołota wywalczył w Kopenhadze tytuł mistrza Europy juniorów.
W 1987 roku na Gwardii w Warszawie rozgrywany był turniej bokserski im. Feliksa Stamma. Do stolicy przyleciała reprezentacja Kanady z młodym Lennoxem Lewisem w składzie. Już wtedy Lewisowi wróżono wielką pięściarską przyszłość. Andrzej Gołota jednak nie wystraszył się szalenie utalentowanego Lewisa. Rozegrał z Kanadyjczykiem niesamowity sparing. Obaj sportowcy dali kapitalny pokaz boksu. Jak się okazało, było to preludium do tego, co miało nadejść 10 lat później…
Bijatyka w nocnym klubie
Kariera wysokiego i silnego Gołoty rozwijała się w bardzo szybkim tempie. Wielkimi krokami zbliżały się Igrzyska Olimpijskie w Seulu. Gołota miał pewne miejsce w kadrze Polski, ale zamiast w Seulu omal nie wylądował w… szpitalu. „Spotkałem Andrzeja w warszawskim klubie Park. Do wyjazdu na igrzyska pozostało niewiele czasu, a on bawił się w dyskotece.
- Redaktorze, straszne ostro harowaliśmy na obozie w Cetniewie. Trzeba się trochę zrelaksować – wyjaśnił” – opowiada telewizyjny sprawozdawca, Włodzimierz Szaranowicz.
Kilka minut później sprawy przybrały znacznie bardziej dynamiczny obrót. O żadnym relaksie nie było już mowy, kiedy to Andrzej Gołota wdał się w bójkę z ochroną lokalu. Andrzej przypadkowo trącił barkiem jednego z ochroniarzy, za co z resztą przeprosił. To nie wystarczyło. Podrażniona duma miejscowego bramkarza nie pozwalała mu w taki sposób załagodzić spięcia. Ochroniarz wyprowadził w kierunku Andrzeja uderzenie, ale te nie doszło celu. Gołota szybką kontrą zapewnił delikwentowi jeszcze szybszy kontakt z podłogą. Gdy ten leżał na parkiecie w dymy zaangażowała się już cała bramka. Na Andrzeja rzuciło się pięciu następnych. Jednak nie mogli mu dać rady. Przewagę zdobyli dopiero, gdy jeden z nich zaszedł Gołotę od tyłu i zarzucił mu na głowę kurtkę. Przebieg zdarzeń z tamtej feralnej nocy w taki oto sposób relacjonował później Włodzimierz Szaranowicz:
Wywlekli go na dwór i zaczęli katować. Gołota tylko skulił się w kłębek, rękoma chronił głowę, a tamci kopali go gdzie popadło, skakali na leżącego. Widać było, że są wściekli. Podszedłem i zagroziłem:
- Misie, jeśli coś mu się stanie, ja nie dam się zastraszyć i zeznam w sądzie jak było – ostrzegłem
- Spie*****j, bo też oberwiesz – rzucił któryś z nich. Inny z oprawców mnie jednak poznał i przekonał kumpli, że Gołocie już wystarczy.
Zadzwoniłem do Leszka Święcickiego, lekarza kadry narodowej, a on wezwał pogotowie.
Świeżo po zdarzeniu Gołota wyglądał fatalnie. Rokowania do szybkiego powrotu do zdrowia były bardzo kiepskie. Gorące zajścia podczas wspomnianej imprezy sprawiły, że szansa na wylot do Seulu topniała jak lody w upalne lato. Z każdym następnym dniem było już jednak coraz lepiej. „Kilka dni później nie widziałem na Andrzeju żadnych śladów bijatyki. Niewiarygodne! Rany goiły się na nim jak na psie” – śmieje się Janusz Gortat. W końcu polski pięściarz doszedł do pełnej sprawności i pojechał reprezentować kraj na olimpijskich zmaganiach.
Igrzyska w Seulu i olimpijski brąz
Nadszedł czas Igrzysk Olimpijskich w Seulu. Andrzej Gołota pokonał Svilena Rusinova z Bułgarii i Kenijczyka Obungę. Gołota do wyznaczonego celu (złoty medal) pędził niczym japoński Shinkansen. W półfinale reprezentant Polski skrzyżował rękawice z Koreańczykiem Baikiem Hyun – Manem. Reprezentant gospodarzy, gdy Gołota zaczął uzyskiwać przewagę, uderzył nieprzepisowo swojego oponenta rozcinając głową łuk brwiowy Polaka. Sędzia przerwał walkę ze względu na kontuzję Gołoty. Pomimo licznych protestów Koreańczyk nie został zdyskwalifikowany, a uznany zwycięzcą tego pojedynku. Arbiter zakończył w ten sposób piękny sen polskiego pięściarza o złocie olimpijskim. Gołota musiał zadowolić się brązowym medalem. Sędziowie byli mocno stronniczy, pomagając gospodarzom. Do prawdziwego rabunku ze strony arbitra doszło w finale kategorii lekkośredniej, gdzie Roy Jones Jr. wyprowadził 86 ciosów przy tylko 32 Koreańczyka Park Si-Huna. Mimo to koreańskiego boksera uznano zwycięzcą walki.
Triumfatorowi było tak wstyd, że przepraszał Amerykanina. Roy Jones Jr. został później jednym z najlepszych zawodowych bokserów wszech czasów, ale ten pojedynek siedział w jego psychice do końca zawodowej kariery. Od skandalu w Seulu minęły 24 lata, kiedy Roy Jones Jr. zawitał do Polski aby stoczyć walkę z Pawłem Głażewskim. Zapytany przeze mnie Roy Jones Jr. o to, czy pamięta wydarzenia z Igrzysk Olimpijskich z 1988 roku, szybko zmienił ton narracji. „Zostałem obrabowany ze złota! Oszukali mnie… Ty chcesz o tym rozmawiać? Jasne! Chcesz, abym mówił o Seulu? Proszę bardzo… To, co tam zrobili to była zbrodnia. Rabunek w biały dzień! Jeden sędzia kombinuje, drugi i trzeci to widzą i później robią to samo. Nie chodzi tylko o mnie i o tamten werdykt, bo to jest cały złożony system. Ile masz lat? Co ma myśleć młody chłopak, który jedzie na igrzyska? Postaw się w jego miejscu. W każdej chwili ci ludzie mogą zrobić to samo, co ze mną. Nie zmieniło się nic od tamtego czasu. Zrobili to raz, zrobią następy i tak znowu. Wiesz dlaczego? Bo tak komuś pasuje! Minęło tyle czasu, a oni niczego nie poprawili, nawet nie próbowali. Boks olimpijski jest do bani! Nie chcę już o tym dłużej rozmawiać, bo co ja mogę!? – uciął mistrz naszą rozmowę.
O ile Roy Jones Jr. po Seulu nie ukrywał, że swój medal olimpijski zamierza zdyskontować na profesjonalnych ringach, tak Gołota nawet nie marzył o przejściu na zawodowstwo. W ówczesnych czasach w Polsce panowały socjalistyczne porządki. Nie lada atrakcją dla Gołoty była ufundowana przez ministerstwo wycieczka do Egiptu za brązowy krążek w Seulu.
Ateny i kolejny medal
Rok po Igrzyskach Olimpijskich Andrzej Gołota wywalczył dla Polski kolejny brąz, tym razem na Mistrzostwach Europy w Atenach (1989). Na krajowych ringach Gołota w latach 1986 – 1990 zdobył 4 tytuły Mistrza Polski w wadze ciężkiej. Zanim przeszedł na zawodowstwo, Andrzej Gołota zwyciężył w 111 walkach w boksie amatorskim.
„Włocławska afera” i ucieczka za ocean
Wiosną 1990 roku doszło do kolejnych dymów w knajpie z Gołotą w roli głównej. Ta włocławska awantura paradoksalnie otworzyła Gołocie drzwi do wielkiej światowej kariery. Andrzej wraz z chłopakami z kadry (Robertem Cibą i Zbigniewem Góreckim) wyruszyli „w miasto”. Ekipa postanowiła zatrzymać się w lokalu „Zazamcze”. Zabawa szybko przekształciła się w manifestację siły. Przy barze Gołota wdał się w szarpaninę z niejakim Pawłem Białostockim. Najbardziej ucierpiała w tym starciu… koszula Andrzeja, która kosztowała 20 dolarów, co na tamte czasy było ceną bajońską. Na nieszczęście Białostockiego była to ulubiona koszula boksera. Rozzłoszczony pięściarz zaproponował solówkę na zewnątrz lokalu. Do „rozliczenia” doszło jednak w toalecie. Gołota zażądał od awanturnika zwrotu pieniędzy. Gdy ten odmówił, Andrzej pistoletem gazowym sterroryzował Białostockiego i kazał rozebrać mu się do slipek. Całą „zdobycz” (koszulkę, spodnie i jeden but), Gołota wyrzucił do pobliskiego śmietnika. Miał to być żart; skończyło się na wielkiej aferze. Incydentem w lokalu „Zazamcze” zainteresowała się jedna ze sportowych gazet. Sprawę nagłośniono do tego stopnia, że świeżo upieczonemu brązowemu medaliście Mistrzostw Europy groziło więzienie. Na niekorzyść Gołoty przemawiał fakt, że do postraszenia Białostockiego doszło przy użyciu „gazówki”, która przez prokuratora zakwalifikowana została jako niebezpieczne narzędzie. W myśl z litera prawą – groziło za to co najmniej 5 lat odsiadki. Prezesem Polskiego Związku Bokserskiego był wówczas mecenas Jacek Wasilewski – prywatnie wielki fan Andrzeja Gołoty. Jednak koneksje mec. Wasilewskiego na nic się zdały. Za Gołotą wysłano list gończy. Gdyby nie ta cała sprawa, być może nigdy nie zobaczylibyśmy walk z Riddickiem Bowe’em czy Lennoxem Lewisem. Być może Gołota nigdy nie zostałby zawodowym pięściarzem. Polski bokser w obliczu gęstej atmosfery w kraju uciekł do USA, gdzie stoczył swoją pierwszą zawodową walkę.
Amerykański sen?
Zanim jednak do tego doszło, po wylądowaniu w Chicago, Andrzej Gołota długo szukał swojego miejsca na nowej ziemi. Początkowo imał się różnych robótek. Pomagał w domach, później ciężko pracował na budowie. Sport zdawał się schodzić na drugi plan. W wolnych chwilach boksował po knajpach za kilkadziesiąt dolarów. Dla podtrzymania formy pojawiał się w gymie Windy City, ale bardziej jak o karierze boksera, myślał w tamtym czasie o zrobieniu uprawnień na kierowcę TIR-a. Na całe szczęście od tego pomysłu odwiódł go Bob Donnel, który został pierwszym managerem Andrzeja Gołoty. To właśnie Bobby otworzył Gołocie drzwi do wielkiego świata.
Zawodowy debiut i droga na szczyt
Andrzej Gołota na zawodowym ringu zadebiutował 7 lutego 1992 roku w Milwaukee pokonując przed czasem Roosevelta Shulera. Za te walkę otrzymał 300 dolarów. W swoim pierwszym roku na zawodowstwie, Gołota odniósł osiem zwycięstw w tym większość przez ciężkie nokauty w pierwszej rundzie. Następny rok przyniósł kolejne efektowne zwycięstwa co zaowocowało angażem do wpływowej grupy Lou Duvy - Main Events. Pod egidą Duvy, Andrzej Gołota nabierał cennego doświadczenia i toczył wygrane walki z coraz bardziej wymagającymi przeciwnikami odnosząc zwycięstwo między innymi nad groźnym Samsonem Po’uhą. Do końca 1995 roku Andrzej Gołota miał na koncie 26 wygranych walk z czego 23 przed czasem. 15 marca 1996 roku dobrze zapowiadający się polski pięściarz pokonał w ósmej rundzie kolejnego mocnego rywala – Danella Nicholsona. Wygrana miała dać Nicholsonowi przepustkę do walki z Riddickiem Bowe’em. „Andrew” pokrzyżował jednak plany amerykańskiemu pięściarzowi, choć w wygranej pomógł sobie głową. Jak się później okazało, nieprzepisowe zagrywki Gołoty stały się jego niechlubnym znakiem rozpoznawczym. W każdym razie „Andrew” Gołota zastąpił Nicholsona w walce z Bowe’em.
Gołota vs Bowe I – pierwsza tajemnica Andrzeja
Do pojedynku Andrzeja Gołoty z byłym championem Riddickiem Bowe’em doszło 11 lipca 1996 roku w legendarnym Madison Square Garden. W tamtych latach Bowe był jednym z najlepszych pięściarzy na świecie w wadze ciężkiej. Rękawice, w których Riddick Bowe zdobył swoje pierwsze mistrzowskie pasy (WBC, WBA i IBF) podarował wraz z własnym autografem Papieżowi Janowi Pawłowi II. W poprzedniej walce Bowe wygrał po raz drugi z Evanderem Holyfieldem i to on był zdecydowanym faworytem w starciu z Gołotą. Publiczność zgromadzona w nowojorskiej hali przecierała oczy ze zdumienia, gdy „Andrew” uzyskał przewagę w ringu. Gołota świetnie punktował swojego rywala lewym prostym i zadawał więcej celnych ciosów. Poza tym polski pięściarz bił mocniej od faworyta, co sprawiało, że Bowe był jeszcze bardziej bezradny.
Gołota dominował. Pomimo odjęcia dwóch punktów za ciosy zadane poniżej pasa prowadził na kartach punktowych wszystkich sędziów. W siódmej rundzie Polak miał zdecydowaną przewagę, ale znów dopuścił się faulu. Sędzia pozwolił na kontynuowanie walki. Zostały niespełna 2 minuty do końca rundy. Amerykanin ciężko oddychał. Polski pięściarz realizował plan i sukcesywnie punktował przeciwnika. Gdy zostało pół minuty do gongu, Gołota przeszedł do szturmowego ataku podkreślając swoją dominację. Amerykański narożnik zastanawiał się, czy ich podopieczny wytrzyma do końca rundy. Polscy fani wiwatowali na trybunach głośno skandując „Andrzej, Andrzej!”. Gdy Bowe był już na skraju nokautu, wtedy Gołota po raz kolejny w tej walce uderzył poniżej pasa. Amerykanin osunął się na deski, a walka zakończyła się dyskwalifikacją Andrzeja Gołoty. W ringu rozpętało się prawdziwe piekło. Cały świat obiegły zdjęcia cierpiącego z bólu Riddicka, Gołoty okładanego po głowie telefonem komórkowym przez kogoś z narożnika amerykańskiego boksera oraz wynoszonego z ringu trenera Polaka – Lou Duvy, który podczas zadym doznał zawału serca. Na trybunach doszło do zamieszek pomiędzy fanami Gołoty i Bowe’a. O tej walce mówiło się jeszcze bardzo długo po jej zakończeniu.
Gołota vs Bowe II – druga tajemnica Andrzeja
Bezprecedensowe zdarzenia podczas pierwszej walki napędziły machinę marketingową. Gołota stał się człowiekiem bardzo popularnym do tego stopnia, że proponowano mu rolę w filmach. Stało się oczywistym, że walka rewanżowa z Bowe’em to tylko kwestia czasu. Rewanż na który czekał cały bokserski świat odbył się 14 grudnia jeszcze tego samego roku. Była to gra o ogromną stawkę. To właśnie za rewanż z Bowe’em, Gołota dostał największe w swoim życiu honorarium opiewające na kwotę powyżej 5 milionów dolarów (ze wszystkimi dodatkami). Ale nie tylko o aspekt finansowy toczyć się miała ta batalia. Amerykanin chciał odzyskać nadszarpniętą reputację, zaś Gołota potwierdzić, że dominacja w pierwszym starciu nie była dziełem przypadku i przy okazji skasować wiszącą nad nim łatkę boksera walczącego nieczysto. Riddick Bowe w porównaniu z lipcową konfrontacją wniósł na wagę o 8 kilogramów mniej (106 kg względem 114 w pierwszej walce). Widać było, że jest dobrze przygotowany i mocno zdeterminowany. Sztab Andrzeja Gołoty robił natomiast wszystko, aby wzmocnić polskiego pięściarza psychicznie i nie dopuścić do powtórki z pierwszego starcia. Trener Lou Duva zakładał nawet na worki treningowe bokserskie spodenki. Miało to pomóc w wyrobieniu u Gołoty nawyku przepisowego uderzania. Mimo deklaracji o pojedynku bez fauli w rewanżowym starciu nie zabrakło jednak nieprzepisowych zagrywek. Cała hala Atlantic City obstawiona była przez policję – to efekt tego, co wydarzyło się po pierwszej walce. W powietrzu czuć było unoszące się napięcie. Pojedynek od pierwszych minut był bardzo twardy. Pierwszą rundę zdecydowanie wygrał Gołota, który zadał znacznie więcej ciosów. Natomiast uderzenia wyprowadzone przez Bowe’a częściej przeszywały powietrze niż dochodziły celu. Przez pierwszą minutę drugiej rundy „Andrew” ustawiał sobie rywala, aż w końcu wyprowadził kapitalną kombinację prawy-lewy w okolice ucha posyłając po raz pierwszy w tym starciu rywala na deski. „Proszę Państwa, to jest koniec walki! Jestem na sto procent przekonany” – krzyczał komentujący ten pojedynek Janusz Pindera. Jednak Bowe zdołał się podnieść, wyliczony do „ośmiu” powrócił do gry. Gołota ruszył do ataku spychając Amerykanina do głębokiej defensywy. Bowe przyjął kolejnych kilka mocnych ciosów. Amerykański pięściarz – mówiąc w żargonie bokserskim – był „podłączony”. Bowe nie odpowiadał na uderzenia, sędzia ringowy był gotów by w każdej chwili zakończyć walkę. I wtedy, Andrzej Gołota, zamiast dokończyć dzieła zniszczenia, w klinczu uderzył rywala głową. Arbiter przerwał pojedynek, by ukarać Polaka odjęciem punktu. Gdyby nie ten bezmyślny faul, być może „Andrew” skończyłby przeciwnika już w drugiej rundzie. Wszystko do tego zmierzało, ale niestety na nieczystym zagraniu ze strony Gołoty jego rywal zyskał cenny czas na odpoczynek. Bowe przetrwał do końca tej rundy, a polski pięściarz uderzając rywala głową nabawił się kontuzji w postaci głęboko rozciętego łuku brwiowego. Ten uraz przeszkadzał Gołocie w dalszej fazie pojedynku.
Trzecia odsłona była już wyrównana. Bowe starał się jeszcze bardziej naruszyć okolice lewego oka Andrzeja wykorzystując jego niefortunną kontuzję. W końcówce tej rundy doszło do prawdziwego bombardowania z jednej i drugiej strony. Publiczność aż poderwała się z miejsc na stojąco oklaskując herosów. Riddick Bowe, który był już jedną nogą w grobie zaczął odwracać losy pojedynku. Potwierdzeniem tego był koszmar, który spotkał polskiego boksera z ręki Bowe’a w czwartej rundzie. Wtedy to Andrzej Gołota po raz pierwszy w zawodowej karierze został posłany na deski. Bowe potężnymi sierpami „zafundował” Polakowi premierowy knockdown. Polski pięściarz podniósł się szybko i kontynuował pojedynek. Jednak półprzytomny znów uderzył poniżej pasa, za co po raz drugi w tej walce odjęto mu punkt. Rozpoczęła się w ringu polsko-amerykańska wojna na wyniszczenie. Zarówno Gołota jak i Bowe byli skrajnie zmęczeni. Śmierć dosłownie wisiała nad ringiem. Oni się wręcz nienawidzili. Mieli powody. Przez pierwszą minutę piątej rundy pięściarze rzadko forsowali atak. Gdy jeden i drugi zbierali siły, Gołota jako pierwszy postanowił przyspieszyć. Gdy każdy sądził, że to Polak jest w odwrocie, popularny „Andrew” przeprowadził prawdziwą ekspansję ciosów. Zaskoczył tym cały zespół Bowe’a. Andrzej Gołota w swoich rękach odpalił rakiety potężniejsze od tych, które przed światem ukrywa rosyjska armia. Riddick Bowe po raz drugi w tej walce wylądował na deskach. Upadając, w akcie desperacji, chwycił Gołotę za nogę. Opóźniło to liczenie i być może uchroniło Amerykanina przed kapitulacją. Zamroczony Bowe powstał z kolan. „Andrew” ruszył w jego stronę posyłając cały arsenał ciosów. Riddick Bowe oparty na linach, niczym Muhammad Ali w walce z Foremanem, przyjmował kolejne uderzenia stojąc nadal na nogach. W takich okolicznościach przetrwał do zbawiennego gongu oznaczającego koniec rundy. Nastąpił renesans dyspozycji Gołoty, który znów zaczął wieść prym i dyktować w ringu warunki przez kolejną część walki. Amerykański pięściarz był totalnie bezradny, a ciężki nokaut wydawał się nieuchronny. W przerwie między siódmą, a ósmą rundą sekundanci Bowe’a postawili sprawę jasno – jeśli nic się nie zmieni, to my w obawie o twoje zdrowie, a nawet życie, poddamy walkę jeszcze w trakcie nadchodzącej rundy. W tej odsłonie Amerykanin z całych sił próbował przeciwstawić się Polakowi. Paliwa w baku Bowe’a było jednak niewiele, a Gołota oddawał ze zdwojoną mocą. Amerykański bokser ponownie ograniczył się do głębokiej defensywy. Desperacko przytulał się do Gołoty, by nie paść z wycieńczenia. Na instynkcie samozachowawczym uszedł z życiem do gongu. Do końca walki zostały tylko dwie rundy. Polak zdecydowanie prowadził na punkty, jego rywal ledwo utrzymywał przytomność. Wystarczyło tylko doprowadzić pojedynek do końca, czyli nie zrobić niczego szokującego przez końcowe sześć minut. Nawet cud papieski nie mógłby sprawić, że Bowe poważnie zagroziłby jeszcze Gołocie. Do dziewiątej rundy Riddick Bowe ledwo wyszedł ze swojego narożnika. W końcowej fazie tej przedostatniej rundy doszło do wymiany ciosów w której znów polski pięściarz był aktywniejszy uderzając mocniej od rywala. Trener Gołoty krzyczał z narożnika, aby ten bił tylko lewym prostym. Cały naród modlił się siedząc w nocy przed telewizorami, aby ich bohater nie uderzał na korpus. Andrzej nie słyszał. Na dziesięć sekund przed końcem rundy Andrzej Gołota przeprowadził skandaliczną kombinację nieprzepisowych ciosów poniżej pasa, które wstrząsnęły Bowe’em i wprowadziły w osłupienie cały świat. Powtórzył się czarny scenariusz z pierwszej walki. W Gołocie odezwały się dawne demony. Sędzia Eddie Cotton ostatecznie zdyskwalifikował polskiego zawodnika. Bowe znów leżał i znów był zwycięski. Skrajnie wyczerpany Amerykanin został natychmiast odwieziony do szpitala. Andrzej Gołota, tak jak w pierwszym pojedynku, zwycięstwo stracił na własne życzenie. Dlaczego znów sfaulował mając wygraną na wyciągniecie ręki? Czy tak być musiało? Czy może ktoś za tym stał? Setki pytań, zero odpowiedzi… Do momentu dyskwalifikacji „Andrew” prowadził na kartach punktowych wszystkich sędziów (po ośmiu rundach – 75:71, 75:73, 74:72). Potwierdziły się natomiast słowa o tym, że polski bokser jest zawodnikiem pięściarsko wybitnym, ale o bardzo słabej psychice.
Rewanżowa walka Gołota vs Bowe do tej pory uznawana jest przez wielu światowych ekspertów za jedną z najlepszych i najbardziej dramatycznych w dziejach boksu. Do dziś powoduje, że gdy się ją ogląda z odtworzenia, ciarki przechodzą po plecach. Przebiegiem zdarzeń pojedynek ten przypominał zmagania starożytnych gladiatorów w rzymskim Koloseum. Tu naprawdę Bowe mógł ponieść śmierć. Starcie wymknęło się wszelkim analizom. Redaktor Pan Andrzej Kostyra wspominał, że podczas tej walki jedyny raz w swojej karierze nie mógł pisać, bo aż tak bardzo trzęsły mu się ręce. Andrzej Gołota i Riddick Bowe przeszli do historii jako autorzy jednej z najbardziej niesamowitych batalii w historii zawodowego pięściarstwa. Obaj zaprezentowali prawdziwy pięściarski kunszt, osiągnęli ekstremalnie wysoki poziom, przekroczyli bariery dla wielu śmiertelników nieosiągalne. Niestety miało to też swoje konsekwencje. Gołota doprowadził do wstrzymania pięknej kariery Riddicka Bowe’a. Polak odesłał genialnego Amerykanina na przedwczesną emeryturę. Bowe zakończył przygodę z wielkim boksem mając zaledwie 29 lat. Po wyniszczającej wojnie jaką stoczył z Gołotą, Riddick Bowe miał problemy ze sobą. Po tej batalii, pomimo, że zwycięskiej dla siebie już nigdy nie był tym samym, uśmiechniętym Riddickiem na którego znajomi mówili pieszczotliwie Big Daddy. Świat boksu stracił wielkiego pięściarza, natomiast rodzina wspaniałego człowieka. Wielu uważa, że gdyby sędzia przerwał wtedy walkę, Bowe – owszem – poniósłby klęskę z Gołotą, ale nie straciłby zdrowia i nie przegrał życia. W psychice Bowe’a zaszły duże zmiany. Znajomi, którzy odwrócili się od Riddicka sądzą, że zmiany w jego mózgu były pokłosiem gradu ciosów jakie na półprzytomnego wtedy Big Daddy’ego spadły z rąk Polaka. Riddick Bowe totalnie zwariował. Trzy lata od walki z Gołotą uprowadził swoją żonę i dwójkę dzieci. Trafił za kraty na 18 miesięcy. Później roztrwonił gigantyczną fortunę sięgającą kilkudziesięciu milionów dolarów. Sam twierdzi, że na pieniądze został oszukany przez rodzinę i najbliższych, którzy wykorzystali jego dobre serce i problemy ze zdrowiem, gdy ten potrzebował pomocy. Dziś jest bankrutem. Andrzej Gołota natomiast pomimo przegranej z Bowe zawarł dżentelmeńską umowę z przedstawicielami słynnej marki Calvin Klein. Od tej pory miał chodzić tylko w ciuchach z logiem „CK”. Firma była wtedy gotowa zainwestować w polskiego sportowca 100 milionów dolarów. Gołota miał „tylko” zostać mistrzem świata.
Pierwsza walka o tytuł zawodowego mistrza świata: Andrzej Gołota vs Lennox Lewis
Sposobność ku temu nadarzyła się bardzo szybko, bo już 4 października 1997. Niespełna rok po porażce z Bowe’em. Gołota pomimo dwóch ostatnich przegranych wciąż uznawany był za jednego z najlepszych bokserów wagi ciężkiej. Przez ekspertów został okrzyknięty „ostatnią nadzieją białych”, gdyż w tamtym czasie nie było żadnych groźnych białoskórych bokserów w jego wadze. Być może Lennox Lewis potrzebował tej walki bardziej jak „Andrew”. W przeciwieństwie do Gołoty nie skradł serc fanów boksu, a jego, choć wygrane pojedynki, były nudne i mało porywające. Brytyjczyk miał zatem coś do udowodnienia. Promotorzy liczyli na to, że konfrontacja z zadziornym Gołotą obudzi w Lewisie drzemiącego lwa. W taki oto sposób Andrzej Gołota po raz pierwszy w karierze otrzymał szansę walki o mistrzostwo świata. Stawką pojedynku był pas World Boxing Council (WBC) królewskiej kategorii. Federacja WBC jest jedną z największych i najbardziej prestiżowych międzynarodowych organizacji boksu zawodowego. Było więc o co walczyć. Amerykańska prasa przychylniej rozpisywała się o pretendencie do tytułu. Wielu specjalistów spodziewało się zwycięstwa Gołoty. Potwierdzają to niektóre typy dziennikarzy zza oceanu:
Gołota zrobi z tego wojnę. W przeciwieństwie do Lewisa, on potrafi przyjąć mocny cios. Mistrz będzie chciał utrzymać walkę w dystansie, ale to mu się nie uda. Gołota przez nokaut – Robert Seltzer, El Paso Times.
Gołota skończy go przed czasem – Anthony Gargano, New York Post.
Gołota skończy karierę Lewisa. Będzie dla niego za silny fizycznie – Jim Trunzo, NY Times.
Do Caesars Hotel & Casino w Atlantic City przybyło 15 tysięcy żądnych genialnego boksu widzów. 1/3 hali wypełnili polscy fani. Lewis miał zagwarantowaną kwotę 4 milionów dolarów, zaś na konto polskiego pięściarza wpłynęła gaża 1,75 miliona USD. Miała to być fenomenalna walka, bokserska uczta, a pierwsze komplikacje zaczęły się już w szatni. „Andrew” zaczął uskarżać się na ból kolana. Medyk, aby ratować sytuację, zaaplikował Gołocie zastrzyk mający uśmierzyć odczuwalny dyskomfort. Gdy Andrzej Gołota wychodził do ringu nie było widać u niego tego błysku w oku jak w przypadku, kiedy ruszał do boju z Bowe’em. Tu był wyraźnie spięty, jakby bez energii i wiary w siebie. Jego mowa ciała zdradzała jakieś kłopoty. I te nastąpiły już na początku starcia z Lewisem. Pretendent do tytułu został szybko zaskoczony lewym prostym. Potem potężne, szybkie prawe, które wstrząsnęły Andrzejem. Gołota na powierzchni utrzymał się raptem 95 sekund. Tyle czasu potrzebował Lennox Lewis, aby zdemolować w ringu Andrzeja Gołotę. Brytyjczyk bardzo szybko zakończył sen narodu polskiego o koronacji Gołoty na króla wagi ciężkiej.
„Ciążyła na mnie ogromna presja. Nie wytrzymałem tego. Bardzo się denerwowałem” – wspomina po wszystkim Gołota. „Był kompletnie zamrożony, tak bardzo zjadł go stres” – dodał Lou Duva.
Porażka miała nie tylko wymiar sportowy. Przegrana dotknęła Gołotę po kieszeni. Przed walką z Lewisem, „Andrew” i jego sztab doszli do porozumienia ze stacją HBO. W myśl tych założeń, w przypadku wygranej nad Brytyjczykiem, Gołota miałby podpisać kontrakt opiewający na kwotę 21 milionów dolarów.
Pierwsza zawodowa walka w ojczyźnie
Po niepowodzeniu w walce z Lennoxem Lewisem, polski pięściarz przystąpił do procesu odbudowania swojej marki. Wygrał trzy walki z rzędu. W 1997 roku wyjaśniła się pamiętna głośna afera z Włocławka, która zmusiła Gołotę do wyjazdu z kraju. Skończyło się na wyroku w „zawiasach” (2 lata więzienia w zawieszeniu na 3 lata) i pokaźnym zadośćuczynieniu dla Białostockiego. Gołota do Polski przyleciał na podstawie listu żelaznego, jaki obiecał mu prezydent Aleksander Kwaśniewski. Tym samym nadarzyła się okazja, aby po raz pierwszy na zawodowym ringu zawalczyć we własnej ojczyźnie. W Polsce wciąż panowała „Gołotomania”. Wyznaczono termin i miejsce walki. Wybór padł na Halę Ludową we Wrocławiu. Pojedynek zakontraktowany na dziesięć rund miał odbyć się 2 października 1998 roku. Przeciwnik – Tim Witherspoon (były, dwukrotny mistrz świata w wadze ciężkiej). Wszystko zostało dogadane. Na walkę Gołota vs Witherspoon we wrocławskiej Hali Ludowej czekała cała Polska. Nazwisko „Gołota” jak magnes przyciągało rodaków i generowało olbrzymie zainteresowanie. Jeden z najważniejszych rezydentów mafii pruszkowskiej, legendarny gangster i celebryta ówczesnych czasów – Andrzej Kolikowski ps. „Pershing”, wykupił cały pierwszy rząd przy ringu. Bilety na te miejsca kosztowały po 1000 zł za sztukę. „Pershing” był wielkim fanem Gołoty i bywał na wszystkich jego ważnych pojedynkach. Na uroczystość, jaką byłą pierwsza zawodowa walka Gołoty w Polsce, Kolikowski przygotował dla swoich ludzi specjalne koszulki z napisem „Team Gołota”. Walkę w towarzystwie „Pershinga” oglądał między innymi popularny „Masa”. To były czasy, kiedy Polską „rządziły” owiane legendami mafie z Pruszkowa i Wołomina. Poza wpływowymi ludźmi z półświatka do stolicy Dolnego Śląska zjechali się znani w kraju politycy oraz cała konstelacja polskich gwiazd. Fenomen Gołoty daleko wykraczał poza sferę sportu. Hala Ludowa we Wrocławiu wypełniła się do ostatniego miejsca. Kibice karmili się anturażem tamtego wieczoru. Transmitowane przez telewizję Polsat wydarzenie zgromadziło przed telewizorami ponad 11 milionów widzów. Do dziś jest to niepobity rekord oglądalności gal sportów walki w Polsce.
W ringu 30-letni Gołota zdominował starszego od ponad dekadę Witherspoona. Pochodzący z Warszawy pięściarz wygrał praktycznie wszystkie rundy i co najważniejsze – nie dopuścił się dyskwalifikujących nieczystych uderzeń w końcowej fazie pojedynku. Andrzej Gołota w pełni zasłużenie zwyciężył jednogłośną decyzją sędziów. Była to jego 32. wygrana na zawodowym ringu.
Tam, gdzie był Gołota, zawsze coś się działo. Od walki z Witherspoonem minęło wiele lat. Po tym czasie na jaw wyszły wstrząsające fakty. Wszystko za sprawą żony polskiego sportowca – Marioli Gołocie. Małżonka Andrzeja, która po długim czasie zdobyła się na odwagę, napisała na portalu społecznościowym, że jej mąż zapłacił pasożytom 100 tysięcy haraczu, aby „nie zabrakło prądu w trakcie gali we Wrocławiu”. Myśl tą rozwinął Andrzej Kostyra, który zdradził, że „żołnierze” z mafii zdenerwowali się, iż wszyscy zarabiają na tym pojedynku, a oni nic z tego nie mają. Zażądali pieniędzy na zabawę grożąc tym, że w przypadku odmowy doprowadzą do awarii oświetlenia w hali. Dostali 100 tysięcy i na groźbach się skończyło.
Zatem kolejny skandal wisiał wtedy w powietrzu. Walka, która przeszła do historii polskiego boksu o mały włos nie zostałaby storpedowana…
Gołota piął się coraz wyżej w hierarchii. Po pokonaniu Witherspoona do swojego bilansu dołożył kolejne dwa zwycięstwa. Zdawał się wracać na szczyt.
Gołota vs Grant i kłamstwa „Masy”
„Andrew” dostał propozycję walki z Michaelem Grantem. Do starcia z głodnym sukcesów 27-letnim Grantem doszło 20 listopada 1999 roku. Amerykanin rozpoczął nonszalancko za co Gołota ukarał Granta dwoma nokdaunami już w pierwszej rundzie. Niestety i tym razem „Andrew” nie potrafił wykorzystać nadarzającej się okazji do zamknięcia pojedynku. Grant przez kolejne rundy dzielnie przeciwstawiał się polskiemu pięściarzowi, ale to wciąż Gołota nadawał ton temu pojedynkowi. W dziesiątej rundzie „Andrew” popełnił jednak błąd zbyt nisko opuszczając lewą rękę. Moment nieuwagi wykorzystał błyskawicznie Grant, który posłał Polaka na deski. Pięściarz z Warszawy momentalnie wstał na nogi. I wtedy Gołota nieoczekiwanie odmówił kontynuowania walki! Była to bardzo dziwna decyzja, tym bardziej że do końca pojedynku pozostało już niewiele czasu, a Polak prowadził zdecydowanie na punkty u wszystkich sędziów (86-81, 87-80, 85-83). Andrzej Gołota tłumaczył później zaskakujące poddanie tym, że nie miał świadomości swojej wyraźnej przewagi na kartach punktowych. Inną teorię na ten temat przedstawił Jarosław S., ps. „Masa”. Gangster twierdził, że walka była ustawiona przez jego szefa – „Pershinga”. Filar mafii pruszkowskiej – według „Masy” – zgarnął na tym przekręcie 7 milionów dolarów. „Pershing” słynął z zamiłowania do sportu i hazardu. „Masa” twierdził, że popularny „Andrew” miał u „Pershinga” dług wdzięczności. Temat dotyczył wspominanej już awantury we Włocławku. Rezydent „Pruszkowa” miał ponoć ukrywać u siebie Gołotę przed policją, a następnie pomóc mu uciec do USA i tym samym uniknąć wysokiego wyroku, który wisiał nad Andrzejem. „Szef przez dwa miesiące ukrywał go u siebie w mieszkaniu. Wkurzał się tylko, że Gołota wciąż wyjada mu zawartość całej lodówki przez co Pershing musiał ciągle w delikatesach siedzieć” – śmiał się „Masa”. To była jego wersja, która nie znalazła potwierdzenia w faktach. 22 października 2019 roku zapadł wyrok skazujący Jarosława S. ps. „Masa” za niepoparte żadnym dowodem insynuacje o rzekomym ustawieniu walki Andrzeja Gołoty z Michaelem Grantem. Wyrok zobowiązuje byłego członka pruszkowskiej grupy przestępczej do opublikowania przeprosin na łamach Super Expressu, wpłaty 10 tysięcy zł. na wskazaną fundację oraz zwrotu kosztów zastępstwa adwokackiego.
Po porażce z Grantem, popularny „Andrew” wstał szybko z kolan pokonując dwóch następnych całkiem solidnych oponentów. To dało mu przepustkę do walki z jednym z najsłynniejszych i najbardziej kontrowersyjnych pięściarzy na świecie, czyli z Mike’em Tysonem.
Walka, której nie było
Pojedynek elektryzował cały świat, ponieważ w ringu naprzeciw siebie stanąć mieli dwaj nieobliczalni bokserzy. Wszyscy zastanawiali się w jakiej formie fizycznej i psychicznej jest polski bokser. Gołota bowiem 20 grudnia 1999 roku na autostradzie w stanie Iowa uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu w którym śmierć poniósł jego przyjaciel. „Andrew” narzekał na dysfunkcję lewej ręki, która dotychczas była jego groźną bronią w ringu. Walka odbyła się 20 października 2000 roku w Auburn Hills pod Detroit. Pojedynek szykowany na wydarzenie roku w boksie mocno rozczarował. Walka nie trwała długo. W pierwszej rundzie Tyson piekielnym prawym posłał Gołotę na deski, ale na „Andrew” nie zrobiło to większego wrażenia. Szybko wstał i nie wyglądał na zamroczonego. W przerwie między pierwszą a drugą rundą doszło do sprzeczki między Gołotą, a Al Certo (trener polskiego zawodnika). Krewki szkoleniowiec wręcz wypchnął Andrzeja na ring. W drugiej rundzie Gołota nawiązał równorzędny pojedynek z „Bestią”.
Tyson w uderzenia wkładał wiele siły, ale te dosyć często chybiały celu. Poirytowany i zdający sobie sprawę, że wiele energii kosztują go nietrafione kombinacje, kilka razy nieprzepisowo zaatakował głową. Po zakończonej drugiej rundzie w narożniku Gołoty znów doszło do kłótni trenera z zawodnikiem. Pięściarz skarżył się, że Tyson fauluje, a sędzia i narożnik nic sobie z tego nie robią. Chciał jak najszybciej opuścić halę. Al Certo nie chciał tego słyszeć. Przeklinał i prawie wepchnął swojemu podopiecznemu ochraniacz do ust. Andrzej Gołota swojej decyzji nie zmienił i finalnie zszedł z ringu. W drodze do szatni musiał osłaniać się przed licznymi przedmiotami rzucanymi z trybun w jego kierunku. Mówiło się później, że Tyson po jednym z nieprzepisowych ataków złamał Gołocie kość policzkową. Janusz Pindera, komentujący tamten pojedynek dla Telewizji Polskiej, po latach wspominał w artykule opublikowanym dla portalu Polsat Sport to, co zobaczył po zakończeniu imprezy: „Andrzej szybkim krokiem opuszczał The Palace, był z nim Ziggy Rozalski i ich żony. A z tyłu, w odległości kilkunastu metrów, z nisko zwieszoną głową szedł wolno samotny Tyson. Wyglądał na przegranego, zmęczonego boksem i życiem. Nie pojawił się wtedy na konferencji prasowej (podobnie jak Gołota)”.
Kilka miesięcy później Komisja Kontroli Sportowców stanu Michigan uznała walkę za nieodbytą (werdykt no contest), ponieważ w moczu Tysona wykryto marihuanę. Mimo wszystko niesmak pozostał spory. Gołota musiał dźwigać brzemię tamtej ucieczki. Swoim nazwiskiem „firmował”, to co wydarzyło się w Auburn Hills pod Detroit. „Andrew” postanowił zrobić sobie przerwę w pięściarskim życiorysie na najbliższe kilka lat.
Powrót po przerwie, Don King i trzy walki o mistrzostwo świata
Gołota z boksem przeprosił się w 2003 roku, kiedy to po powrocie na ring dał dwie dobre zwycięskie walki. Docenił to kontrowersyjny i legendarny promotor Don King, który wcielił go do swojej stajni. „Nikt ci tyle nie ukradnie, co King, ale przy nikim innym ci tyle nie zostanie” – żartował sobie nasz bokser po podpisaniu z Donem kontraktu. Ekscentryczny Don King obiecał Gołocie walkę o mistrzostwo świata, co było dla „Andrew” everestem jego sportowych marzeń. Nikt jednak nie przypuszczał, że tak szybko do niej dojdzie…
Don King rozbudził wśród narodu marzenia o potędze polskiego boksu. Promotor obiecał, że Gołota znów będzie wielki. Pierwszym mistrzowskim sprawdzianem miała być walka z posiadaczem pasa IBF – Chrisem Byrdem. Do wspomnianej walki doszło 17 kwietnia 2004 roku w legendarnej Madison Squere Garden. Byrd pod względem swej specyfiki wydawał się rywalem dobrze pod Andrzeja dobranym. W przeciwieństwie do poprzednich rywali, z którymi Gołota przegrał (Bowe, Lewis, Grant, Tyson), Chris Byrd nie dysponował tak mocnym ciosem. Uderzał raczej z kontry. Taki też przebieg miała ta walka. „Andrew” nastawiony ofensywnie zaganiał mistrza świata w okolice narożnika lub pod liny, gdzie sukcesywnie punktował swojego rywala. Byrd natomiast był znacznie bardziej pasywny, przyczajony czyhał na wyprowadzenie zabójczej kontry. Kilka razy Amerykaninowi udało się skontrować Gołotę, ale nie zrobiło to większego wrażenia na Polaku. Pretendent do mistrzowskiego pasa organizacji IBF był znacznie bardziej aktywniejszy od broniącego tytułu – Byrda. Gołota wyprowadzał więcej ciosów, napędzał te walkę, ale nie potrafił wyrządzić swojemu rywalowi większej krzywdy. Byrd skoncentrowany był głównie na obronie, wykorzystując swoje najlepsze atuty takie jak szybkość, elastyczność, gibkość, co jakiś czas odgryzając się naszemu pięściarzowi. Gołota imponował ambicją i niezwykłą wolą walki. Bardzo dobrze radził sobie z mańkutem. Wyprowadzał dużo prawych bezpośrednich, do tego schodził z linii ciosów, poprawiał lewym sierpowym. Widać było, że Polak w tym pojedynku jest pewny siebie, chce się bić, a nie kalkulować. Dwanaście rund nie przyniosło jednak rozstrzygnięcia. Cała Polska czekała na werdykt sędziów trzymając mocno kciuki za swojego bohatera narodowego. Wszyscy czuli, że mistrzostwo świata wszech wag jest blisko jak nigdy dotąd. Wręcz na wyciągnięcie ręki Andrzeja! Sędziowie orzekli jednak remis (115:113, 114:114, 113:115). To był „tylko” remis dla polskiego pięściarza. Andrzej Gołota zdaniem wielu cenionych ekspertów na świecie powinien w tym pojedynku zostać ogłoszonym nowym mistrzem świata. W kraju nie milkły echa skandalu, bo polscy fani uważali, że Gołota został obrabowany z korony króla wagi ciężkiej. Janusz Pindera o werdykcie wypowiedział się w takich oto słowach:
- Ta walka była bardzo trudna do punktowania. Gołota miał w niej najbliżej do mistrzostwa świata, nawet bliżej niż w następnej walce z Johnem Ruizem. Gdyby punktująca pojedynek sędzina Melvina Lathan nie popełniła błędu dając zwycięstwo w ostatniej rundzie Byrdowi, Gołota wygrałby 2:1 i zostałby mistrzem świata. Szkoda, że tak się nie stało. Ale nie podejrzewam, żeby to był szwindel. Po prostu pani Melvina nie bardzo się znała na boksie. Pozostali dwaj sędziowie ostatnią rundę przyznali Gołocie. Podobnie zresztą uczynili wszyscy fachowcy. Gdy zaczęto ogłaszać wynik, zaniepokoiłem się, słysząc, że pierwszy sędzia dał wygraną Gołocie. Często jest tak, że kiedy decyzja jest niejednogłośna, najpierw tego ogłaszają wygranym, kto ostatecznie jest przegranym. Gdy drugi sędzia dał zwycięstwo Byrdowi, to już wiedziałem, że trzeci sędzia zagłosuje na jego korzyść albo będzie remis. I tak się stało. Ja punktowałbym zwycięstwo Andrzeja – powiedział Pindera.
Andrzej Gołota w walce z Byrdem udowodnił, że ma predyspozycje do tego, aby zasiąść na mistrzowskim tronie. Poza tym w pełni odkupił już swoje grzechy z pojedynku z Mike’em Tysonem.
Ameryka znów pokochała „Andrew”. Naród był z nim zawsze, bezgranicznie i niezależnie od wszystkiego. Don King widząc w Gołocie potencjał zarówno sportowy jak i marketingowy załatwił mu drugą z rzędu walkę o mistrzostwo świata. Tym razem gra toczyć się miała o pas organizacji WBA, którego posiadaczem był John Ruiz. 13 listopada 2004 roku panowie wyszli sobie naprzeciw. Do walki doszło ponownie w Madison Squere Garden. Gala reklamowana była hasłem: Rendezvous with Destiny: Battle for Supremacy. Gołota zaczął od mocnego uderzenia. W drugiej rundzie skontrował Ruiza krótkim prawym. Champion upadł na deski, ale wstał. Za chwilę John Ruiz leżał po raz drugi. I tym razem zdążył się pozbierać. Gołocie nie udało się zakończyć tego pojedynku przed czasem. Obrońca mistrzowskiego tytułu przetrwał drugą rundę. W kolejnej fazie walki Ruiz nie dał już zaskoczyć się polskiemu pretendentowi, a gdy Gołota nacierał, Ruiz błyskawicznie klinczował. Walka odbyła się na pełnym dystansie dwunastu zaplanowanych rund. Jak w pojedynku z Byrdem o mistrzostwie świata znów mieli zadecydować sędziowie punktowi. Werdykt: 114:111 (sędzia: Tom Schreck), 113:112 (Frank Lombardi), 114:111(Oscar Perez), a więc jednogłośną decyzją sędziów pas… został w rękach aktualnego mistrza.
Werdykt ten do dziś uważany jest za kontrowersyjny. Pierwszą połowę walki dominował Gołota. Ruiz dwa razy był na deskach. Statystyki uderzeń też wskazywały na Andrzeja Gołotę (141 celnych ciosów przy tylko 103 Ruiza). Do tego należy również dodać, że Amerykaninowi został odebrany punkt za bicie po komendzie. Mnóstwo czynników przemawiało za zwycięstwem Gołoty, ale jednogłośnie – według sędziów – lepszym bokserem w tym pojedynku był Ruiz. Wiele lat później legenda boksu – Mike Tyson, stwierdził, że Polak został okradziony z mistrzowskiego tytułu.
Don King po zorganizowaniu Gołocie dwóch walk o mistrzostwo załatwił następną. Zaledwie pół roku po przegranej na punkty z Ruizem, polski pięściarz bił się już z Lamonem Brewsterem. Stawką pojedynku był pas WBO. Walka z Brewsterem była czwartym podejściem Andrzeja Gołoty do tytułu mistrza świata. Dwa ostatnie, zdaniem wielu, wygrał na punkty. Zanim rozbrzmiał pierwszy gong rozpoczynający starcie Gołota vs Brewster, komentujący ten pojedynek Andrzej Kostyra powiedział, że nasz pięściarz na sparingach prezentował się rewelacyjnie będąc tak silnym, że mógłby przenieść górę do Mahometa. W boksie siła to tylko jeden z argumentów. Lamon Brewster ruszył na Gołotę z istną furią. Swoją dynamiką totalnie zaskoczył pretendenta. Mistrz świata egzekucję na Andrzeju rozpoczął już w 10. sekundzie lewym prostym posyłając rywala na deski. Gołota wstał by po chwili znów upaść po raz drugi. Champion poczuł krew i raz jeszcze „zafundował" pretendentowi bliższy kontakt z ringową deską. Po trzech nokdaunach to był koniec 36-letniego Gołoty w tym pojedynku i jak się później okazało – koniec w wielkim boksie. Walka z Lamonem Brewsterem trwała tylko 53 sekundy. Gołota stoczył później jeszcze siedem pojedynków (z czego jedną pokazową), lecz o poważną stawkę już nie boksował.
„Dziękujemy, dziękujemy!”
Pożegnalna walka Andrzeja Gołoty odbyła się 25 października 2014 roku w Częstochowie, a Danell Nicholson był przeciwnikiem. „Andrew” boksował już z Nicholsonem w 1996 roku, wówczas zwyciężając. Na pomysł benefisu Gołoty wpadł Marcin Najman. Tym razem walka odbyła się na nieco innych zasadach niż w 1996 roku. Pojedynek zaplanowano na dystansie czterech rund i bez sędziów wybierających zwycięzcę. Arbitrem ringowym był Robert Gortat – syn byłego trenera Gołoty. Panowie podeszli profesjonalnie do zadania, żaden z bokserów nie zamierzał się oszczędzać. Gdy rozpoczęła się walka, z trybun niosło się głośne: Andrzej, Andrzej! Pod koniec trzeciej rundy Gołota z Nicholsonem rozgrzali zgromadzoną publikę kapitalną wymianą ciosów. W ostatniej odsłonie tego pojedynku publiczność wstała z miejsc i oklaskami pożegnała Andrzeja Gołotę, skandując: Dziękujemy, dziękujemy! W tak pięknej scenerii, legenda nie tylko polskiego, ale i światowego boksu pożegnała się z ringiem. Choć w walce werdyktu nie było, to dla kibiców zwycięzca był jeden – Andrzej Gołota!
Na zawodowym ringu Gołota stoczył 52 walki, z których 41 wygrał (33 KO), 9 przegrał i 1 zremisował. Na początku 2019 roku pojawił się temat powrotu, ale pięściarz po konsultacji z żoną Mariolą odrzucił wartą milion dolarów propozycję.
Jest rozpoznawalny na całym świecie. W 2016 roku „Andrew” został wprowadzony do Galerii Sław Boksu – Illinois Boxing Hall of Fame. W kraju do dziś cieszy się niepowtarzalną estymą, wielkim szacunkiem oraz niezwykłą popularnością. Kazik Staszewski na cześć Gołoty nagrał piosenkę. Pięściarz stał się też inspiracją do powstania utworu „Syzyf” hip-hopowej grupy Projekt Nasłuch. Wiesława Szymborska pisała o nim wiersze. Poetka kochała Andrzeja. W domu miała kilka jego portretów. Spotkali się zupełnie przypadkiem w jednej ze stołecznych restauracji. Siedzieli przy sąsiednich stolikach. W lokalu pełno było fotoreporterów i dziennikarzy. Nikt jednak nie zwracał uwagi na noblistkę, a wszyscy zainteresowani byli obecnością Gołoty. Wtedy właśnie miała zrodzić się fascynacja bokserem, która trwała aż do jej śmierci. Szymborska nie opuściła żadnej walki z udziałem Gołoty. To dla Andrzeja, noblistka zaczęła oglądać „Taniec z gwiazdami”, gdy jej idol wziął udział w tym programie rozrywkowym. „Braknie mi Ciebie w moim narożniku, mimo że nigdy nie stąpałaś po ringu. Pozostaną wiersze. Słowo: «dziękuję», to za mało” – napisał Gołota po śmierci Wiesławy Szymborskiej. Na pogrzeb poetki przysłał 89 róż.
„Andrew”, nawet gdy stał się wielką gwiazdą, nigdy mentalności gwiazdora nie nabrał. Nie udawał też żadnego bon-ton. Pozostał tym samym, skromnym chłopakiem, jakim pamiętają go przyjaciele z dzieciństwa. Do dziś sam twierdzi, że nie nadaje się na idola. „Jeśli już ktoś koniecznie chce się na mnie wzorować, niech spróbuje naśladować moją ciężką pracę” – zakończył jeden z najbardziej zasłużonych polskich sportowców.