Pamiętam początki jego kariery, MP w Krakowie (1987 r.), gdzie po raz pierwszy zdobył mistrzostwo Polski, mając zaledwie 19 lat - wygrał wówczas po 3:2 z Mariuszem Łukasikiem i Henrykiem Zatyką, a w finale 5:0 ze swoim kolegą klubowym Januszem Czerniszewskim. Wtedy miał na koncie 65 walk (58 wygranych, 5 przegranych i 2 remisy). I już widać było, że ma wielki talent do boksu. Ale kto by przypuszczał, że potem zdobędzie olimpijski brąz w Seulu i będzie toczył historyczne pojedynki na zawodowych ringach?!
Obliczyłem, że skomentowałem 19 walk Gołoty na zawodowych ringach (oraz dwudziestą w sądzie okręgowym w Warszawie, gdzie zeznawałem na prośbę Andrzeja w procesie, który wytoczył znanemu gangsterowi, a teraz świadkowi koronnemu Jarosławowi "Masie" Sokołowskiemu). Ileż mnie nerwów te walki kosztowały i siwych włosów! Tylko raz byłem pewien, że wygra zdecydowanie, przez nokaut (z "Masą"), w pozostałych pojedynkach zawsze był stres, bo z Andrzejem nigdy nic nie było pewnego. Mógł być w ringu geniuszem jak Leonardo da Vinci - jak w walkach o mistrzostwo świata z Ruizem i Byrdem (których moim zdaniem nie przegrał i zasłużył na mistrzostwo świata), ale mógł też być pacykarzem i malować bohomazy, jak w walce z Grantem (którą nie wiadomo dlaczego przegrał).
Andrzej, dziękuję Ci za wszystko. I za te bokserskie arcydzieła i za ringowe pacynki. Warto było wszystkie oglądać.
Żyj nam 100 lat!
Sprawdź też: Andrzej Gołota wygrał proces z "Masą" i czeka na przeprosiny