Michał Skiba, Super Express: W wypowiedziach bezpośrednio po weekendzie w Planicy nie wyglądałeś na zadowolonego z tego sezonu, jednak chyba nie było źle…
- Można śmiało powiedzieć, że konkursy w Planicy poszły mi średnio. Na pewno to rzutowało na mój humor w Słowenii. Rzeczywiście trzeba przyznać, że było parę takich jasnych momentów. O nich trzeba pamiętać. Tak się akurat złożyło, że końcówka sezonu była słabsza. Było jednak parę konkursów, z których się trzeba cieszyć. Czerpać z nich inspiracje i motywacje przed kolejnym sezonem.
- Forma w Planicy to efekt tej dziury w kalendarzu PŚ?
- Może być w tym trochę prawdy. My jako grupa nie mieliśmy przecieków na temat ew. najbliższej przyszłości. Będąc jeszcze na MŚ, łudziłem się, że jeden zagrożony weekend uda się uratować. Potem okazało się, że czeka nas dwa tygodnie przerwy. Mieliśmy zgrupowanie w Zakopanem, zaliczyliśmy trzy treningi na skoczni. Nie było tak, że przeleżeliśmy dwa tygodnie. Rytm startowy się jednak zgubił. Technicznie też nie wyglądało to tak, jak powinno. Na mamutach takie pomyłki techniczne dużo kosztują w metrach. Tam są większe prędkości, a patrząc nawet na wzór oporu, to prędkość jest zawsze do kwadratu. Czyli każdy błąd powodujący lekkie wyhamowanie, sprawia, że ląduje się bliżej. Opór w powietrzu jest zbyt duży. Mam świadomość swoich błędów. Przyczyn może być kilka - zmęczenie, utrata rytmu, w Planicy też warunki były nieprzyjemne, dużo się działo. Wszystko mogło mieć wpływ.
Piotr Żyła ogłosił koniec kariery i początek nowej przygody. Fani od razu go zdemaskowali
- Czas między MŚ i Planicą był już momentem na analizy tego sezonu?
- Analizowanie tego co się działo w poszczególnych konkursach odbywa się na bieżąco. Wiadomo, że pamięć jest ulotna. Zwłaszcza w moim przypadku (śmiech). Lepiej od razu znaleźć plusy oraz minusy i traktować to jako bazę. Umieć się skoncentrować nad tym, co trzeba zrobić. Tak wygląda cała zima. Wyciąganie wniosków z konkursu na konkurs. Miałem takie poczucie, że było stać mnie na więcej. Nie osiągnąłem szczytu możliwości. Paradoksalnie to dobrze. Pozwala mi to myśleć, że jeśli przyłożę się bardziej, to mogę wbić się na wyższy poziom. Wiem, że przy dobrych skokach jestem w stanie wygrywać. W tym sezonie wygrałem tylko raz, w tamtym cztery. Konkurencja nie spała.
- Sukcesy z sezonu 2020/21 wziąłbyś w ciemno w listopadzie ub. r.?
- Miałbym przeświadczenie, że dałoby się coś zrobić lepiej. Ambicja jest taka, by wygrywać. Przecież wiem, że mnie na to stać. Gdybyś zapytał mnie przed sezonem, to długo bym się nad tym zastanawiał. Teraz, patrząc wstecz, trudno stwierdzić, ze było słabo. Było okej. W moich podsumowaniach będzie czuć niedosyt. To ambicja wynikająca ze świadomości. W MŚ na dużej skoczni się nie popisałem, ale na normalnej było blisko medalu. Mam dwa medale drużynowe.
Znów będzie siódemka na skoczni. Polska odzyskała maksymalną pulę w najważniejszych zawodach
- A ile testów na obecność koronawirusa?
- Nie liczyłem tego jeszcze, ale każdy konkurs to co najmniej dwa testy. Trener mówił, że w okolicach MŚ miał już 30 testów za sobą. Więc pewnie mam około 30-40 testów. Nos potrzebuje odpoczynku od tego, bo to nie było przyjemne. Cały sezon leciała mi rano krew z nosa, śluzówka już była podrażniona. Na MŚ co drugi dzień testy, w Planicy tak samo. Bywało tak, że testowaliśmy się, by wyjechać i od razu gdy gdzieś już dojechaliśmy.
- Wtedy był stres?
- Stres może nie, bo człowiek się przyzwyczaił. Wiedziałem, że się pilnuję i nie łażę nie wiadomo gdzie. Szanse na zakażenie były małe. Robiłem test i miałem 99 proc. pewności, że będzie negatywny. Stresowaliśmy się raz, gdy przed startem TCS pozytywny wynik uzyskał Klimek Murańka i nas pozamykali. Ten sezon to było większe wyzwanie dla sztabu i PZN, my mieliśmy wszystko podane na tacy. Wiedzieliśmy wszystko co i jak, o której godzinie będą testy i gdzie. Podróże na konkursy były większym wyzwaniem niż zwykle. Zwłaszcza, gdy jechaliśmy autem i mijaliśmy kilka krajów. Trasa musiała być sprawdzona pod kątem obostrzeń.
GALERIA: Najgorsze upadki na skoczni w Planicy
- Urlopu też zbyt długiego nie będziecie mieć. Jeszcze w tym tygodniu wracacie do treningów.
- Odsuwam tę myśl od siebie (śmiech). Ale spodziewałem się, że po zakończeniu sezonu wrócimy szybko do zajęć. W czwartek lub piątek mamy pierwszy trening. Od 4 czy 5 lat tak pracujemy. Odkąd przyszedł do nas Stefan Horngacher, to treningi wznawialiśmy zaraz po sezonie, by to co wytrenowane nie opadło. Wydaję mi się to logiczne. Wiem, że to nie jest fajne, bo człowiek kończy sezon i myśli o wakacjach. Psychicznie ciężko się czasem nastawić, ale mam świadomość tego, że to ma ręce i nogi. Wiem po sobie, że po dłuższej przerwie, np. miesiąc, to kolejny miesiąc wracałem na dobre tory. Tutaj nie ma takiego problemu. Już mogę budować inne elementy. Nie mam ośmiu tygodni w plecy, a latem jest skakanie w LGP. Kalendarza się nie da rozciągnąć.
- Taki sezon w wykonaniu Halvora Egnera Graneruda to dla ciebie szok? Norwegowie mówią, że poprzedniego lata zaczynał swoje skoki "od zera".
Takie powroty nie są dla mnie zaskakujące. Sam tego doświadczałem. W skokach bywa tak, że jest taki moment, w którym coś przeskakuje. I idzie. Człowiek może wygrywać konkurs za konkursem. Miałem takie lato, że wszystkie konkursy wygrałem, w których brałem udział. Jeżeli ktoś wskakuje w zimę i tak się „odpala”, to nie jest coś nadzwyczajnego. Wydaję mi się, że w tym przypadku „budowanie od zera” to kwestia techniki. Przecież Halvor coś potrafił, skoczni się nie bał. Gdyby ktoś od początku chciał pracować nad motoryką, to wtedy sukces jest niemożliwy. Treningi z poprzednich lat zawsze rzutują, procentują. Trzeba być trochę wytrenowanym. Myślę, że Norweg nie miał 10 kg nadwagi po zakończeniu poprzedniego sezonu. Pół roku na kanapie nie leżał. Pamiętam, że za czasów Stefana Horngachera miałem problem z telemarkiem. I w tym elemencie zaczynaliśmy od zera, czyli najpierw było zwykłe lądowanie bez wypadu. Małymi krokami dodawaliśmy elementy, które później w całości tworzyły telemark. Bo nie ma sensu naprawiać czegoś co i tak nie do końca działa. Być może on inaczej dojeżdżał do progu, inaczej się z niego odbijał. Miał inny styl. Może trenował to wszystko od podstaw. My za „Stefka” nawet uczyliśmy się ruszania z belki. Może się to wydać śmieszne, bo skaczę od 20 lat.
- Trochę to ociera się o absurd…
- Były mankamenty w tym elemencie, więc uczyliśmy się ruszać z belki. Kazanie chłopakom z dwudziestoletnim stażem w skokach na nowo odbijać się z belki wydaje się śmieszne, ale wszystko można doskonalić, by dokonać poprawy całego skoku. Drobne kroczki czasem przynoszą efekt. Twardy reset może poskutkować.
Super Sportowiec Marca: zagłosuj na Piotra Żyłę i wygraj pieniądze!
- Trzeba wspomnieć jeszcze jeden ważny moment tego sezonu. Święta Wielkanocne spędzisz w trochę powiększonej rodzinie…
- Właśnie. Nawet ten sezon w życiu prywatnym był szczęśliwy. Zostałem tatą, dokładnie tuż przed serią treningową w Oberstdorfie. Teraz mogę nadrobić czas z córką. Przez jej pierwsze trzy miesiące życia nie było mnie za bardzo w domu. Nadrabiam, uczę się, jak dziecko uspokoić gdy płacze. Zobaczymy jakie będą te święta, bo sytuacja związana z wirusem dalej nie jest wesoła. Szaleć nie można, nie mogę sobie pozwolić na choroby, trzeba się pilnować. Ja zostałem tatą, ale siostra też urodziła drugie dziecko. Zuzka będzie miała się z kim bawić. Rodzina się robi spora.
- Po kilku sezonach w światowej czołówce już chyba nikt nie mówi do Ciebie per Rafał Kubacki (olimpijczyk w Judo)?
- Pewnie te pomyłki nie były specjalne, ale kiedyś się zdarzały. Rafał Kubacki odnosił sukcesy i na pewno był bardziej rozpoznawalny ode mnie, gdy zaczynałem skakać. Jeśli ktoś kiedyś kojarzył nazwisko i moją twarz, to często ludziom imię Rafał cisnęło się na usta. Już dawno się jednak spotkałem z taką pomyłką. Pamiętam lepszą sytuację. Gdy kilka lat temu wracaliśmy z zawodów, a Piotr Żyła był już popularnym „śmieszkiem”. Jakaś kobieta chciała sobie zrobić z nim zdjęcie i poprosiła o zrobienie pamiątkowej fotografii Kamila Stocha, który dopiero co wygrał MŚ. Na końcu powiedziała Kamilowi: nie przejmuj się, też kiedyś będziesz sławny.