W maju z kolei czekają Polaków – pierwsze od ponad dwóch dekad z naszym udziałem – mistrzostwa świata hokejowej elity. W rozmowie z „Super Expressem” kapitan Biało-Czerwonych opowiedział o swych nadziejach na rok 2024 – nie tylko tych czysto sportowych.
„Super Express”: - Zacznijmy bardzo sportowo i aktualnie: chyba po raz pierwszy od wielu lat to wy jesteście faworytem ważnej imprezy hokejowej.
Krystian Dziubiński: - Gdyby spojrzeć na fakt, że będziemy w Sosnowcu jedynym przedstawicielem elity, to pewnie tak. Choć pamiętajmy, że rankingowo wyżej sklasyfikowani od nas byli Koreańczycy, więc to oni powinni być gospodarzami tego turnieju. A my… chętnie byśmy pewnie do tej Korei polecieli. Ale federacje się dogadały i nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: będziemy mniej zmęczeni podróżami i zachowamy więcej sił na sam turniej, a potem na ligę.
- Zaczynacie zmagania o igrzyska meczem z najniżej notowanym przeciwnikiem, Estonią.
- Rywal rankingowo słabszy, ale różne cuda potrafią się w hokeju dziać: słupki, poprzeczki…Jeśli prześpimy pierwszą tercję, a przeciwnik strzeli nam dwa gole? Tego chcemy uniknąć, narzucić nie tylko Estończykom, ale każdemu z przeciwników swój styl. Czujemy się pewni siebie, ale stąpamy po ziemi twardo. Nic za darmo nie przyjdzie, na każdego gola trzeba będzie mocno zapracować.
- Między słupkami naszej bramki zabraknie Johna Murraya, czyli popularnego „Jasia Murarza”. Kłopot?
- Jasiu to oczywiście wartość dodana tej reprezentacji, ale nie upatrywałbym w jego nieobecności tragedii narodowej. Głód gry bramkarza, który chce zastąpić numer 1 w reprezentacji, też powinien być wielkim atutem. A zresztą jeśli my – nawet bez Murraya - nie będziemy sobie w stanie poradzić z takimi przeciwnikami, to znaczy że… gdzieś jest błąd.
Kapitan Biało-Czerwonych ma zaskakujące marzenie. „Chciałbym tam kiedyś zagrać”
- Pałac Zimowy w Sosnowcu gospodarze już zdążyli określić mianem „domu reprezentacji”. Co pan na to?
- Oczywiście niczego nam tu nie brak i serdecznie dziękujemy za gościnę. Z drugiej strony – liczę na to, że obiektów tego typu będzie w Polsce przybywać. Słyszałem, że na przykład w Warszawie ma być budowana nowa hala. Jako kapitan bardzo chciałbym kiedyś zagrać w stolicy, bo tam ludzie nie widzieli reprezentacji od wielu lat, a może dekad.
- Reprezentował pan środowisko hokejowe na tradycyjnym Balu Sportowca – to była nagroda za ubiegłoroczne sukcesy kadry hokejowej. Myśli pan, że za 11 miesięcy Krystian Dziubiński – jak Aleksander Śliwka w imieniu siatkarzy – może wspiąć się na podium w plebiscycie „PS”?
- Na pewno byłoby miło. Każdy sportowiec dąży do tego, by być jak najwyżej: w swojej dyscyplinie i w… plebiscytach. Ale w tym roku są letnie igrzyska, więc przedstawiciele sportów zimowych mogą mieć nieco trudniej przebić się w świadomości kibiców. Niemniej mamy przed sobą mistrzostwa świata elity. Jeżeli udałoby się nam w niej utrzymać, a potem – ewentualnie wywalczyć awans na igrzyska olimpijskie, czyli znaleźć się TOP 12 zespołów na świecie, jakiś hokeista na to miejsce w czołówce zasłuży.
- Ma pan wrażenie, że w ostatnich miesiącach rozdaje pan więcej autografów, a kibice częściej proszą o selfie?
- Tak (śmiech). Większe jest też zainteresowanie ze strony mediów. Nie pamiętam tak licznie obsadzonych konferencji prasowych, jak ta w PKOl po naszym awansie do elity czy ta poprzedzająca turniej w Sosnowcu. Ba; we wtorek mieliśmy nawet krótszy niż zwykle trening, ze względu na nagranie materiałów telewizyjnych już przed majowymi mistrzostwami świata! I to jest fajne, bo któż nie lubi być rozpoznawalny w szerszym gronie. Musimy więc utrzymać tę tendencję (śmiech). Ale najważniejsza i tak pozostanie po prostu dobra gra w hokeja. Chcemy się jak najdłużej utrzymać na najwyższym poziomie. Tylko mecze z najlepszymi, w jak najdłuższej perspektywie czasowej, mogą zmienić nie tylko postrzeganie naszego hokeja przez kibiców, ale i… mentalność samych zawodników. Dzięki temu być może najmłodsi, i kolejne pokolenia, dostaną więcej szans wyjazdu za granicę i ogrywania się w otoczeniu najlepszych.
- Pan, jako kapitan, już wynegocjował dobre nagrody za ewentualne sukcesy?
- Najpierw musimy wygrać turniej w Sosnowcu. Ale tak, rozmawiamy z federacją. Tym bardziej, że mieliśmy ostatnio kilka lat słabszych finansowo. Związek – jak wiadomo – ma swoje problemy, ale próbujemy znaleźć wspólny język, żeby obie strony były zadowolone. Jesteśmy od tego miejsca jeszcze dość daleko, ale… wszystko chyba idzie w dobrym kierunku. Wsparł nas i PKOl, i ministerstwo sportu – za co tą drogą też im dziękujemy. I nasze rodziny też.
- Rodziny?
- Żebyśmy mogli pojechać na jeden czy drugi turniej, nasze żony muszą brać urlopy, by było komu opiekować się dziećmi. Teraz, w lutym - prekwalifikacje; w maju – mistrzostwa świata, w sierpniu, w okresie wakacyjnym, pojedziemy – mam nadzieję – na finałowy turniej kwalifikacyjny… Nie jest łatwo być małżonką hokeisty (śmiech).
- A pańska mocno suszy panu głowę, że wiecznie pana nie ma w domu?
- Jestem z Nowego Targu, ale gram w Oświęcimiu, więc w rozjazdach jestem nie tylko przy okazji meczów reprezentacji, ale i rozgrywek ligowych. Czasem więc kiedy koledzy w klubie mają cztery dni wolnego, ja mam tylko jeden na spędzenie z rodziną (śmiech). Ale… ja lubię to, co robię; wiedzieliśmy też z Dominiką, na co się piszemy, tworząc nasz związek. Mam natomiast nadzieję, że – wracając do wszystkich kolegów, ich partnerek i pociech – że jeśli nasz wysiłek przyniesie sukcesy, zostanie on rzeczywiście nagrodzony należycie.