Podziwiamy polskiego dominatora skoków, ale wyczyny Kasaiego robią jeszcze większe wrażenie, jeśli uświadomimy sobie, że urodził się kilka miesięcy po złocie Fortuny na igrzyskach w Sapporo w 1972 r.
Stoch od kilku sezonów jest gigantem skoków narciarskich, doceniamy go za to, że odniósł tyle sukcesów po trzydziestce. Ale czy ktokolwiek jest sobie w stanie wyobrazić, by pozostał w światowej czołówce jeszcze przez 15 lat? Tymczasem Kasai, który w czerwcu skończy 46 wiosen, wcale nie powiedział ostatniego słowa.
Jest twardy, bo przeszedł przez piekło. Życie go nie oszczędzało. Jedna z jego dwóch sióstr, Kumiko, walczyła przez lata z białaczką. Obiecał, że zdobędzie dla niej złoto olimpijskie, ale nie zdążył. Zmarła w 2016 r. Mamę stracił w 1998 r., po pożarze, w którym odniosła poważne obrażenia.
Jak to w ogóle możliwe, by skakać na takim poziomie tuż przed pięćdziesiątką?
- Tajemnica sukcesu? Ciągła chęć poprawiania się. Poza tym nienawidzę przegrywać. Jestem w Pucharze Świata 29 sezonów, a czuję, jakbym miał 20 lat. Kiedy dotrwałem do czterdziestki, pomyślałem, że dociągnę i do pięćdziesiątki. Ale zostało już tylko kilka lat, więc równie dobrze mogę wytrzymać do 55 lat - zapowiada.
W formie trzyma go codzienny rytuał. Biega po 30-40 minut rano i wieczorem. Codziennie, bez względu na pogodę. Po każdym sezonie wybiera się na Hawaje pograć w golfa i łowić ryby.
Mając 41 lat i 254 dni, zdobył srebrny medal na dużej skoczni na igrzyskach w Soczi. Do złotego Stocha zabrakło mu wtedy ledwie 1,3 pkt, czyli mniej niż metr. Na igrzyskach w Pjongczangu został pierwszym sportowcem w historii zimowych zmagań, który zaliczył ósmy start olimpijski. Zapowiada, że dobrze byłoby dociągnąć do... dziesiątego występu.
Spytany, jaką odległość przeleciał w karierze na nartach, po chwili namysłu odparł:
- Dookoła świata.