"Super Express": - Pamięta pan 22 marca 2002 roku?
Tomasz Pochwała: - Nie rozpamiętuję już wypadku, choć nie da się całkiem wyrzucić go z głowy. Teraz częściej niż kiedyś i już z większym spokojem oglądam film, ale kiedy patrzę na nagranie, to... wciąż mnie wszystko boli. I nadal zastanawiam się, jak mogłem z tego wyjść ze stosunkowo niewielkimi obrażeniami. Poza obtartą twarzą, naciągnięciami i potłuczeniami nic mi się nie stało. Inni miewali mniej szczęścia.
- To był błąd czy złe warunki?
- I jedno, i drugie. Źle wyszedłem z progu, a do tego powiało z boku. Czasem można jakoś wyciągnąć zły skok i wyjść z krytycznego położenia, ale wtedy nie mogłem nic zrobić. Miałem szczęście w nieszczęściu, to był chyba cud, że tak się to skończyło.
- Wrócił pan do sportu bez obaw?
- Nie bałem się. Wróciłem do skakania i przez moment miałem nawet niezłe wyniki, zresztą pod okiem pracującego wtedy z kadrą B Stefana Horngachera. Potem się pogubiłem z formą. Ale nie ma to, przynajmniej moim zdaniem, żadnego związku z tym, co się wydarzyło w Planicy. W głębi duszy nie czułem i nadal nie czuję, bym po upadku skakał bardziej asekuracyjnie i przekładało się to na gorsze rezultaty. Wypadek nie śnił mi się po nocach.
- Loty są dużo bardziej niebezpieczne niż skakanie na "zwykłych" skoczniach?
- To jak z jazdą samochodem. Kiedy jedziesz szybciej, to w razie wypadku konsekwencje są poważniejsze. Na skoczni mamuciej prędkość najazdu i lotu jest wyższa, a do tego profile niektórych skoczni były inne niż teraz, był też gorszy sprzęt, buty, mniej nowoczesne wiązania. Dzisiaj leci się stosunkowo nisko nad bulą, ewentualnie w końcowej fazie można trochę odfrunąć. Na przykład Vikersund ma łagodny profil, a lata się najdalej. A kiedyś w takim Harrachovie, gdy wychodziło się z progu, było się na trzecim piętrze. Jak się spadało, to z wysoka.
ZOBACZ: MŚ w lotach. Stoch: Zrobiło mi się ciepło, gdy lądowałem
SPRAWDŹ: Skandal w reprezentacji Korei przed IO 2018. Trener pobił zawodniczkę