Harting nie był faworytem konkursu w Rio. Rzucił na odległość 68 metrów i 37 centymetrów, zaskoczył tym zapewne nawet siebie i kompletnie powariował. Naprawdę! W trakcie kilkunastu sekund, już po nieudanej próbie Piotra Małachowskiego, z przeciętnego, średnio rozpoznawanego dyskobola, stał się w swoim odczuciu największą gwiazdą igrzysk olimpijskich. Gratulacje dla rywali? Polaka nazwał "srebrny", bo przecież skąd on może takiego anonima kojarzyć. Dziennikarze? Rodzimych olał. Najchętniej uniknąłby wszelkiego komentarza. - Jestem lekkoatletą, a nie PR-owcem, moim miejscem jest stadion. Harting to już znane w sporcie nazwisko, ludzie mnie obserwują, mówią o tobie, szukają informacji. Niektórzy są ekstrawertyczni i im to pasuje, ja jestem jednak introwertykiem - tak się później tłumaczył. Wreszcie hymn. Po odbiór złotego medalu przyszedł w stanie podejrzanym. Upuścił nawet, przez co rozbił go, znaczek igrzysk w Rio. - Mam już nowy, nie ma tematu - dodał. Gdy zagrano hymn Niemiec, rudowłosy dyskobol zaczął się natomiast nudzić. Trochę potańczył, porobił idiotyczne miny, wreszcie zaczął sobie (!) gwizdać. Bylibyśmy wredni, napisalibyśmy, że wyglądał na naćpanego (przecież nie koksem!), ale pewnie ma słabą głowę i po prostu uderzyło do głowy piwko. No bo przecież nie "sodówka", prawda?
Na szczęście na ziemię sprowadził go jeden z polskich dziennikarzy. Nazywając niemieckiego pajaca - cytujemy niemieckie media - Robertem (brat dyskobola, mistrz olimpijski z Londynu). Rudowłosy dyskobol spuentował to tylko nerwowym śmiechem. Inaczej zareagowali komentatorzy za naszą zachodnią granicą. Sebastian Bayer, słynny skoczek w dal, powiedział nawet, że wstydzi się za Hartinga: - Wolałbym zrzec się tego medalu.