"Super Express": - Na 186 kilometrach etapu z Civitavecchia do Asyżu przegrał pan tylko z liderem wyścigu, Joaquinem Rodriguezem. Spodziewał się pan takiego wyniku?
Bartosz Huzarski: - Do samego końca walczyłem o zwycięstwo. Zaatakowałem dziesięć kilometrów przed metą, a walka toczyła się do ostatnich metrów. Rodrigueza nie zdążyłem już dopędzić, przegrałem o dwie sekundy. Ale przegrać z nim to jak wygrać. Drugie miejsce to największy sukces w mojej karierze. Jestem bardzo szczęśliwy i wierzę, że w Giro jeszcze będzie o mnie głośno. Mój cel to miejsce w pierwszej dwudziestce klasyfikacji generalnej.
- Zapisał się pan w historii polskiego kolarstwa. Jaka jest pana recepta na sukces?
- Wszystko tkwi w głowie. To ona kręci nogami. W peletonie najważniejsza jest psychika. Nie można pęknąć. Są takie etapy, kiedy jeszcze przed startem człowiek czuje, że jest mocny, że może powalczyć o wszystko. Zdarzają się jednak i takie chwile, kiedy przystępuje się do ścigania ze świadomością, że dziś nic się nie ugra. Właśnie w takich chwilach trzeba zacisnąć zęby i powalczyć. Najpierw z sobą samym, by przekonać się, że jednak można, a dopiero potem z rywalami.
- Za drugie miejsce może się pan spodziewać jakiegoś okazałego prezentu od swoich największych kibiców - żony Marty i syna Błażeja. Może sprezentują panu książkę o życiu w kosmosie?
- Raczej nie (śmiech). Jestem tak rzadkim gościem w domu, że to najbliższym należą się prezenty ode mnie. Po powrocie z Giro zamierzam zabrać ich na weekend w jakieś urokliwe miejsce.