- Przydusiło mnie, gdy usłyszałam, że jeśli operacji nie zrobi się natychmiast, czeka mnie z góry przegrana walka i prawdopodobne zejście z tego świata - wspomina kajakarka. - Nie byłam w stanie utrzymać w ręku telefonu. Ale zebrałam się w sobie. Operacja się udała.
"SE": - Czy choroba mogła być wynikiem uprawiania wyczynowo sportu?
- Gdyby tak było, to chorowałaby większość wyczynowych sportowców. Sport zwiększa jednak ryzyko choroby, bo wciąż poddajemy organizm maksymalnemu wysiłkowi. Chociaż w mojej rodzinie rak jest od dawna obecny. Dotknął moją mamę, tatę, rodzeństwo mamy i babcię.
- Jak szybko doszła pani do siebie po operacji?
- Serce chciało od razu wracać do ciężkiego treningu, a rozum podpowiadał, żeby poczekać, aż wszystko się zagoi. Posłuchałam serca, odzyskałam siły bardzo szybko. Mięśnie nie ucierpiały, a nawet odpoczęły. Cztery tygodnie przed igrzyskami przeszłam badania wydolnościowe i wyszło, że jestem w życiowej formie.
- A po wywalczeniu już trzech olimpijskich medali (srebro w Pekinie i brąz w Sydney i Atenach - red.) pragnienie zdobycia czwartego medalu nie osłabło?
- Na igrzyska nie jedzie się po to, by wziąć w nich udział. Mój młodszy syn, trzyletni Kajetan, powiedział do kamery telewizyjnej, że mama przywiezie dwa medale. Ja też sobie to wyobrażam.