„Super Express”: - Gdzie było trudniej o zwycięstwo?
Zofia Klepacka: - W Marsylii, bo była tam wysoka fala, która nie sprzyja zawodniczkom lżejszym, jak ja. Pierwszego dnia musiałam nawet w pewnej chwili opuścić żagiel, żeby nie zrzuciło mnie z deski. Ale jak widać - poradziłam sobie. Jest „power” i jest dobra kondycja
- Czy to forma, jakiej nie miała pani jeszcze w karierze?
- Powiedzmy, że jest to wielki powrót Zofii Klepackiej. Ale w roku olimpijskim 2012 było chyba jeszcze lepiej (w Londynie zdobyła olimpijski brąz – red.).
- Gdzie będzie pani szukać rezerw?
- Przede wszystkim w sprzęcie. Na tym, którego obecnie używam, tracę względem rywalek na kursach pod wiatr na prawym halsie (przy wietrze z prawej - red.). Nowy sprzęt został już zakupiony, ale jeszcze nie dotarł do kraju. Ale mam czas, do mistrzostw świata pozostały cztery miesiące. Może jeszcze powinnam być nieco… cięższa. Ważę teraz 57 kilo, przydałyby się jeszcze ze dwa. Pewnie powinnam więcej jeść, zwłaszcza węglowodanów. Bo wysiłek windsurferów porównać można do wysiłku triatlonistów.
- Pani rywalki nie są poirytowane ciągłymi porażkami?
- Rzeczywiście, wszyscy są pod wrażeniem, że nie schodzę z pierwszego miejsca. Ale widzę, że inne zawodniczki lubią mnie i są życzliwe. A po mistrzostwach wyściskała mnie mistrzyni olimpijska, Francuzka Charline Picon i powiedziała, że zasłużyłam na to zwycięstwo.
- Dwa ostatnie zwycięstwa odniesione zostały na urodziny i na imieniny…
- Sprawiłam sobie dwa prezenty. A po powrocie dostałam biało-czerwony bukiet z 21 róż od mojego partnera i od dwójki moich dzieci. I jeszcze baloniki w barwach narodowych. Szkoda tylko, że nie przywitał mnie nikt z nowych władz Polskiego Związku Żeglarskiego…