Nic więc dziwnego, że żona byłego znakomitego siatkarza była pełna obaw, gdy ten przyjął propozycję wspólnej pracy z Andrzejem Niemczykiem.
- Rozmawiałem długo na ten temat z żoną - przyznaje Ireneusz Kłos. - Wiele razy udowadniałem jej, że może na mnie polegać. Nie zawiodłem jej. Violetta wie, że może na mnie liczyć i nie musi się niczego obawiać.
- Przyzna pan jednak, że praca z reprezentacją kobiet to spora pokusa?
- Ależ oczywiście. Dla każdego mężczyzny. Przecież to są młode, pachnące, atrakcyjne, wysportowane dziewczyny. Wielu facetów oglądających mecze kobiet zwraca większą uwagę na ich wygląd niż na grę.
- Czy pański wygląd ma wpływ na pańską pracę z dziewczynami?
- To trudne pytanie. Możliwe, że tak. Być może moja aparycja ma wpływ na to, co dziewczyny robią podczas treningu. Jeżeli to może pomóc mi w pracy, to chyba dobrze.
- Drugim trenerem został pan nieoczekiwanie. Długo zastanawiał się pan nad propozycją Andrzeja Niemczyka?
- Nie zastanawiałem się nawet minuty. Otrzymałem telefon od trenera Niemczyka: Irek, pakuj się i przyjeżdżaj do Szczyrku. Tak też zrobiłem. Dla mnie, jako trenera na dorobku, to olbrzymia szansa.
- Jednak pańska umowa na pracę z reprezentacją wygasa już 15 stycznia. Co będzie później?
- Nie wiem. Rozmawiałem z Andrzejem Warychem, szefem wyszkolenia PZPS i Januszem Biesiadą, prezesem polskiego związku. Gratulowali mi szczerze wyboru na drugiego trenera kadry narodowej. Być może chcą jeszcze zobaczyć czy się sprawdzam w tej roli i co mogę wnieść do reprezentacji.
- Jakie są pańskie marzenia związane z podjęciem tej pracy?
- Przyznam szczerze, że marzy mi się wyjazd na igrzyska olimpijskie. Jako zawodnikowi nigdy mi się ta sztuka nie udała. Z igrzysk w Moskwie w 1980 roku wyeliminowała mnie kontuzja. Cztery lata później ze względów politycznych nie pojechaliśmy do Los Angeles.