"Super Express": - Liczyłeś kiedyś, ile pieniędzy zarobiłeś przez całą karierę?
Dariusz Michalczewski: - Tak średnio wyszłoby pewnie około miliona euro brutto za walkę (stoczył 50 pojedynków, red.). Na początku te kwoty oczywiście były minimalne, ale w końcówce kariery dostawałem po 4-5 milionów euro za wyjście do ringu. Nie ukrywam, sporo tego wyszło, ale to, co się zarobi w ringu, starcza na tak mniej więcej dwa lata po zakończeniu kariery. I właśnie te dwa lata to czas, by znaleźć dla siebie nowy pomysł. Mnie się udało i to na pewno mój sukces, że mogłem zachować standard życia także na sportowej emeryturze. A żyłem bardzo bogato.
Mocne słowa Dariusza Michalczewskiego: My sportowcy po karierze jesteśmy życiowo upośledzeni
- Poznałeś i zaprzyjaźniłeś się z wieloma celebrytami. W tym gronie jest m.in. znany amerykański aktor Mark Wahlberg. Jak to się stało, że wystąpiliście razem w jednym teledysku?
- Mark był fanem boksu, a ja się dobrze znałem z szefem wytwórni EastWest, Jürgenem Ottersteinem. Teraz może niewiele osób pamięta, ale Mark wielką karierę rozpoczął od śpiewania hip-hopu. Wpadł kiedyś do mnie na trening, potem pokazałem młodszemu koledze jak wygląda życie w Hamburgu (śmiech). W efekcie zaprzyjaźniliśmy się. Z kolei wspólny teledysk zaproponował Jürgen. A, że nie chciałem być tylko aktorem w nim, to zanim Mark zaczyna śpiewać, ja wypowiadam słowa modlitwy "Ojcze nasz". Wyszło fajnie, tak naturalnie.
- To teraz coś ze sportu. Czy Andrzej Gołota, mimo braku mistrzowskiego tytuł, jest numerem jeden w historii polskiej wagi ciężkiej?
- Czy ja wiem, na koniec kariery przegrał przecież z Saletą i Adamkiem. Nie powinien brać tych walk, ale każdy jest kowalem swojego losu. Trudno więc mi stwierdzić tak jednoznacznie, czy był najlepszy. Na pewno za to był zdecydowanie najpopularniejszy w Polsce, w tej kwestii przebił nawet mnie. Między nami układało się różnie, ale ja szanuję Andrzeja za to, że zapracował na te duże walki. Przegrywał je, ale kibicom dostarczał wiele emocji.
- Jeden z fanów pyta z kolei dlaczego ty uważasz samego siebie za najlepszego polskiego pięściarza w historii, skoro boksowałeś pod niemiecką flagą?
- Ja nie traktuję siebie jako tego najlepszego, ale jako tego najbardziej utytułowanego. Przecież ja sam mam więcej udanych obron mistrzowskich tytułów, niż pozostali nasi czempioni razem wzięci. To są fakty, nie ma co z nimi dyskutować. Ale rzeczywiście większość walk stoczyłem pod niemiecką banderą i myślę, że na ten temat będzie można rozmawiać do końca mojego życia. Jednak nie przeszkadza mi to, niech gadają.
- Było o historii, czas na teraźniejszość. Czy polski boks może się przebudzić po sukcesie Julii Szeremety na igrzyskach w Paryżu?
- Na pewno ten sukces pomoże. Wierzę, że boks może się odrodzić, ale trzeba go umiejętnie pokolorować, trzeba znaleźć sposób, by trafić do ludzi. A łatwo nie będzie, bo przecież ten kicz (freak fighty, red.) nadal bardzo dobrze się sprzedaje. Tam liczą się te konferencje i wyzwiska, reszta jest mało ważna. Trudno znaleźć tam kogoś, z kogo można wziąć jakiś dobry przykład.
- Freaki kusiły już także Szeremetę, ale odrzuciła naprawdę lukratywne propozycje. W każdym wywiadzie zaznacza, że interesują ją tylko kolejne igrzyska w Los Angeles.
- Ale ciężko będzie jej dotrwać do tych igrzysk. Musi znaleźć się ktoś, kto zapewni jej godny poziom do przygotowań na dłuższą metę. A jeśli ktoś taki się nie znajdzie, to pewnie pójdzie do tych freaków, bo tam jest kasa.
- To na koniec powiedz mi, czy zgadzasz się z tezą jednego z kibiców, że dopóki nie znajdzie się ktoś, kto bardziej niż pieniędzy pragnąć będzie sukcesu, dopóty nie będziemy mieć mistrza świata?
- Na pewno kasa nie może stać na pierwszym miejscu. Oczywiście jest bardzo ważna, ale musi być bardziej z tyłu głowy. Ja zawsze chciałem być najlepszy i to mi się udało. A jak już jest się najlepszym, to reszta sama przychodzi. Tylko trzeba potem uważać na dzielenie tortu, bo chętnych jest wielu (śmiech).