"SE": - Musi pan czuć dumę, że inauguracja sezonu odbywa się na skoczni pana imienia.
Adam Małysz: - Tak, chociaż znaczenie tej nazwy dociera do mnie dopiero teraz, kilka lat po zakończeniu kariery skoczka. Widać, że moja praca nie poszła na marne i że coś po niej pozostało. Wypadałoby, żeby na takiej skoczni wygrał któryś z Polaków. Ale to nie takie proste.
- Latem nasi byli najlepsi na świecie. Boi się pan, że forma przyszła za szybko?
- Nie. Zwycięzcy letnich Grand Prix 2016 i 2017, czyli Maciek Kot i Dawid Kubacki, od dawna byli mocni w sezonie letnim. Potem Maciek był mocny także w sezonie zimowym. Jestem przekonany, że teraz także Dawid pokaże moc zimą. A Kamil Stoch, który zwykle rozkręca się w trakcie sezonu, już w tym momencie jest w wysokiej formie. Oczywiście stresu przed zimową inauguracją nie brakuje, ale nasi zawodnicy potrafią sobie z nim radzić. Na razie nikt nie jest im straszny.
- Jak ocenia pan formę reprezentacji tuż przed startem?
- Mógłbym mówić, że są w takiej formie, w jakiej jeszcze nie byli. Ale to byłyby tylko słowa. Przecież może się okazać, że rywale będą jeszcze lepsi. Na pewno są w dobrej dyspozycji i zrobią wszystko, by jak najlepiej wypaść w Wiśle.
- Lepiej, żeby zaczęli "z grubej rury", czy żeby dochodzili do najwyższej formy stopniowo?
- Nie ma reguły. Teraz dużo czasu poświęca się na regenerację i wypoczynek, więc można na pełnych obrotach wytrzymać nawet cały sezon. Wszystkie ekipy przygotowują się tak, by osiągnąć szczyt formy podczas igrzysk w Pjongczangu, ale nie ma mądrego, który przewidziałby, czy się to uda.
- Umie pan sobie wyobrazić czarny scenariusz, czyli bez medalu polskich skoczków w Pjongczangu?
- Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie. Nawet byłbym niemądry, nie wierząc w medal, skoro widzę pracę, jaką wykonują, oraz podejście do tej pracy.
Zobacz: Pjongczang 2018: Igrzyska olimpijskie bez Rosji? Wszystko na to wskazuje!