Eddie Edwards marzył o tym, by wystąpić na igrzyskach olimpijskich. Choć nigdy nie należał do skoczków, których brano na poważnie, to swoje pragnienie spełnił w 1988 roku, gdy wystartował w Calgary. Tym samym został pierwszym w historii brytyjskim skoczkiem na imprezie tak wielkiej rangi. Udało mu się osiągnąć cel, mimo wielkich problemów finansowych, a przede wszystkim braku umiejętności. Gdy "Orzeł" siadał na belce startowej, to niemal wszyscy zgromadzeni bali się o jego zdrowie. Nic mu się nie stało, ale zaskakującym wydaje się być fakt, że Edwards ma odwagę, by krytykować obecnych zawodników i kształt rywalizacji w Pucharze Świata.
O swoich wrażeniach Eddie Edwards opowiedział na łamach niemieckiego "Sport Bild". Zdaniem najgorszego w historii, dzisiaj brakuje przede wszystkim takich emocji, jakich... dostarczał on sam. - Dzisiejsi skoczkowie są dla mnie zbyt nudni. Jeden wygląda jak drugi. Niezależnie od tego, czy ktoś skacze o jeden lub dwa metry dalej niż inni, nie jestem zainteresowany - wyjaśnił 55-latek.
Jednocześnie "Orzeł" zdradził swoją receptę na "uzdrowienie" dyscypliny. - MKOl i federacje światowe powinny dopuszczać więcej egzotycznych skoczków. W 2000 roku w Sydney był pływak z Gwinei Równikowej Eric "The Eel" Moussambani, a w 2010 roku w Vancouver narciarz z Ghany Kwame Nkrumah-Acheampong. Takie historie fascynują ludzi. Sport to rozrywka - wyjaśnił Edwards, na którego cześć w 2016 roku nakręcono film "Eddie zwany Orłem".