Hula po pierwszej serii miał ogromną przewagę. Pofrunął wspaniale. Mityczne 111 metrów. Tyle, ile Wojciech Fortuna 46 lat wcześniej na igrzyskach w Sapporo. Polak długo czekał jednak na drugą próbę. Warunki miał dziwaczne. Nie wiało, ale stracił sporo punktów. Tak wyliczył komputer. Polscy skoczkowie, czekający na werdykt, nie mogli uwierzyć. Hula, zamiast medalu, zajął dopiero piąte miejsce. Tuż za Kamilem Stochem, drugim przegranym sobotniego konkursu.
- Szczerze mówiąc nie czułem, żeby z wiatrem było aż tak mocno, ale tak policzyło. Co zrobić? - odpowiadał 32-latek dziennikarzom. Nie dał się sprowokować. Nie rozpaczał. Przed naszymi skoczkami jeszcze dwa konkursy. Dwie szanse medalowe. - Wiadomo, że gdzieś w środku jest złość, ale z drugiej strony po co się złościć? Co mi to da? Nic. Takim złoszczeniem tylko bardziej bym sobie szkodził. Akceptuję to, co się stało. Akceptuję to, że było blisko, ale jednak się nie udało. Będę walczyć dalej.
Polak pokazał dojrzałość. Co niektórym dziennikarzom w sobotę odbiło. Brakowało tylko petycji, by drugą serię konkursu rozegrać raz jeszcze. Zaraz po serii jedenastek z ćwierćfinałowego starcia z Portugalią. Polak tymczasem wydawał się spokojny. Ot, będzie kolejny konkurs, kolejna szansa, spokojnie, stanę na podium. - Jestem z siebie zadowolony. Myślę, że to dla mnie bardzo dobry czas. Jestem w bardzo dobrej dyspozycji.
Nogi jeszcze nie, ale głowa już tak. Stefan Hula naprawdę może w Pjongczangu dać nam jeszcze sporo radości.