Robert Mateja

i

Autor: SE Robert Mateja

Robert Mateja wspomina słynne WPADKI w PLANICY. "Nie tylko mi się to zdarzało"

2021-03-24 11:39

Przed nami ostatnie skoki w sezonie 2020/21. Skoczkowie, niemal tradycyjnie, Puchar Świata zakończą w Planicy. Słoweńska "Letalnica" zawsze działała na wyobraźnię. Organizatorzy marzą o lotach do 255 metra. My sprawdzamy, co słychać u Roberta Matei. Nie zabrakło pytań o te nieudane, dla wielu kibiców skoków legendarne, próby na mamucie.

- Zniknął pan z radarów polskich skoków i pracuje z czeskimi kombinatorami, jak tam panu jest?

- Inaczej niż u nas. Spodziewałem się tego i przyzwyczaiłem się. Nie jest łatwo, bo nie mamy w Czechach prawie żadnych obiektów i trzeba jeździć za granicę. Przez pandemię to było trudniejsze. Wiele zaplanowanych wyjazdów i zgrupowań nam odpadło. W zimie jak już gdzieś wyjeżdżaliśmy, to na długo. Potrafiliśmy przez miesiąc siedzieć. Najpierw na miesiąc pojechaliśmy do Finlandii. Start był w Ruce, potem byliśmy w Rovaniemi i w Lahti. Potem w Austrii i w Niemczech. I ten ostatni cykl to były MŚ. Jeszcze przed samą imprezą w Oberstdorfie byliśmy w Słowenii.

- Wyniki jednak nie powalają na kolana…

- Na pewno nas nie satysfakcjonują. Jedynie na MŚ jeden z naszych zawodników dobrze się spisał i w konkursie drużynowym poszło na nie najgorzej (8. miejsce). Wyniki w trakcie sezonu nie były jednak zadowalające.

Żyła mistrzem świata!

- Nikt z Czeskiego Związku Narciarskiego nie próbował pana ściągnąć do drużyny skoczków. Wyniki tam były fatalne, powinni zmieniać.

- Na tę chwile nie było zapytań. Czasem współpracujemy razem na treningach i wymieniamy poglądy. Ale rzadko.

- Tak dobra postawa Michala Doleżala w roli trenera polskiej reprezentacji pana zaskakuje?

- Wygląda to fajnie, nawet super. Nie byłem zaskoczony pracą Michala, bo wiem, że jest fachowcem. Było mu łatwiej, bo jednak wiele nauczył go Stefan Horngacher. Dobrze, że te kadra A i B zostały połączone grupy zostały połączone. Wszyscy mogą się dostać do tej kadry, skakać, młodzi mogą się uczyć. Wspólne treningi podnosiły poziom zawodników. Kiedyś zajęcia pierwszej kadry był zamknięte dla reszty. Skakało tylko pięciu lub sześciu zawodników. Teraz jest dzielenie się uwagami, nowinkami, współpraca. Zawodnicy mają podobny sprzęt. To procentuje.

- Może Czesi chcieli nam podebrać Doleżala?

Były zapytania z czeskiej strony. Michal ma jednak w Polsce perfekcyjny układ. Materiał do obróbki na wysokim poziomie. Jest grupa dwunastu zawodników, którzy mogą zdobywać miejsca w pierwszej trzydziestce, kilku na najwyższym poziomie. W Czechach musiałby zaczynać od zera. Myślę, że Polacy z Doleżalem będą długo trzymać poziom i on nie skusi się na inne propozycje.

- Teraz jest lepiej.

- Trafiłem na inne czasy. Wszystkie nacje się rozwinęły. Jak popatrzymy na PŚ i na liczbę ludzi pracujących przy zespołach, to można pozazdrościć. My jeździliśmy z trenerem, asystentem i od czasu do czasu serwismenem. Tyle. Kiedyś skoczek sam musiał sobie narty smarować, przygotować kombinezon itd. Dlatego poziom poszedł w górę.

- Teraz można po "trzydziestce" zostać mistrzem świata. Kiedyś to chyba było nie do pomyślenia.

- Od kilku lat odbywała się taka zmiana, a cały czas mieliśmy dowód w postaci Noriakiego Kasaiego. Wcześniej za szybko pozbywano się starszych zawodników. Teraz ci starsi radzą sobie lepiej, bo jest deficyt wśród młodych. Starsi maja też łatwiej, bo zmieniło się podejście do przygotowania fizycznego. Świat poszedł do przodu, wszystko można skonsultować z doktorami, naukowcami. Inna jest rehabilitacja i odnowa biologiczna. Skoki się „uprofesjonalniły”. Czołowa  trzydziestka dostaje pieniądze za zawody i to jest motywacja. Kiedyś to zarabiała tylko pierwsza szóstka, potem to przedłużyli do dziesiątki. Ci co zajmowali miejsca od 10. do 30. To wcześniej kończyli przygodę ze skokami. Z czegoś trzeba było żyć.

- Pan jak słyszy o Planicy, to się denerwuje czy już nie? Wielu nie pamięta, że pan jako pierwszy przekroczył w Polsce barierę 200 metrów.

- Każdy daleki lot rekompensował te nieudane skoki. Każdy uwielbia latać, bo chce tej dodatkowej adrenaliny. Za moich czasów były jednak zupełnie inne obiekty, inne parametry. Te skoki w Planicy są teraz inne. Zdarzało mi się, że nie dolatywałem do buli, ale powodów takiego skoku było więcej. Musi być odpowiednia pozycja dojazdowa. Tak ustawimy działo lub karabin, to tak potem wystrzelimy. To samo jest w skokach – musi być odpowiedni kierunek, kąt natarcia. Też odpowiedni rytm odbicia. Jeśli skoczek za bardzo się otwierał, to był wyhamowany za progiem. Czasami kierunek był za bardzo do przodu i te narty nie wychodziły. Wtedy można było zrobić nawet salto do przodu.

- Był taki czas, że kibice nie dawali panu spokoju przez te skoki w Planicy.

- Każdego by to denerwowało. Nie przechodziłem obok tego wszystkiego obojętnie, ale musiałem sobie poradzić i żyć dalej. Teraz już niewielu to tak wspomina, ale wtedy to nie była dla mnie przyjemna sprawa. Zwłaszcza, że wpadki się zdarzały wszystkim. W tamtych czasach kamery nie wszystko wyłapywały, a na treningach zdarzały się bardzo słabe skoki. U nas była wtedy wąska grupa skoczków, zazwyczaj nie miał kto jechać na zawody, nawet gdy byłem bez formy. Jechałem, skakałem i wiadomo jak było.

- Musiał pomagać psycholog?

- Takie wsparcie było przydatne i korzystałem z niego. Był przy nas doktor Jan Blecharz. Teraz zachęcam do współpracy z psychologiem. Może na innych zasadach niż my, by bardziej dobierali specjalistę indywidualnie.

Najnowsze