"Super Express": - Wysokie minimum na halowe mistrzostwa Europy w Belgradzie (5,78) zmobilizowało do takiego wyniku?
Piotr Lisek: - Trochę na pewno, bo po drodze skoczyłem w Cottbus tę wysokość. Atmosfera zawodów była super, to też sprzyjało.
- Skakał pan na najtwardszych tyczkach?
- Nie. Tych najtwardszych nie miałem przy sobie. Są w domu i czekają na swój czas. Trzymam je na rekord świata.
- Rekord Polski miał być celem na ten sezon. Skoro ustanowił go pan już w drugim starcie, to co dalej?
- Celem na ten rok było i jest regularne skakanie na 5,80, a wszystko co powyżej, będzie bonusem. Najważniejszym startem będą mistrzostwa świata w Londynie, a halowe ME są przystankiem. Oczywiście, chcę do Belgradu przygotować się jak najlepiej, bo zapewne konkurencja będzie tam silna.
- Teraz występ we francuskim Rouen. Chce pan rozprawić się tam ze słynnym Renaudem Lavillenie?
- Na razie będę walczył sam ze sobą i jeśli wygram, to będzie znaczyło wysokie skakanie, dające możliwość rywalizowania z Lavillenie. Nie chcę deklarować, że będę skakał wysoko. Wolę mile siebie zaskoczyć niż gorzko rozczarować.
- Kilka miesięcy temu wziął pan ślub. Pomaga to w startach?
- Może, może... Obrączka ślubna była cały czas na palcu podczas mityngu. Nie rozstaję się z nią ani na chwilę. Po rekordowym skoku usłyszałem przez telefon od żony: "Wiedziałam, że tak będzie". Cieszę się, że Ola tak wierzy we mnie, to podnosi na duchu.
- Przykład kilku sportowców - z Robertem Lewandowskim na czele - pokazuje, że żona potrafi zadbać o dietę męża. U pana coś się zmieniło?
- Nie, na razie nic nie zmieniam w tym kierunku. Jeśli coś by nie wypaliło i nie będzie postępu w wynikach, to spróbujemy modyfikować dietę. Na razie jem zdrowo, czyli... dużo (śmiech).