"Super Express": - Zna pan Tunezję i Tunezyjczyków jak mało kto. Prowadził pan tamtejszą kadrę w latach 1994-1998, a teraz miał możliwość powrotu. Jak pan ocenia to, co się stało w Tunisie?
Henryk Kasperczak: - Jestem we Francji i z przerażeniem oglądam relacje z Tunisu. To nie jest Tunezja, jaką znałem, gdzie bezpiecznie się czułem. Ten zamach to tragedia poszkodowanych, ale również Tunezyjczyków. To przyjaźni ludzie, nie zasłużyli na coś takiego. Kiedyś słyszałem, że na 10 milionów mieszkańców milion pracuje właśnie w turystyce. I oni ucierpią. Czasem demokracja w takich miejscach nie oznacza bezpieczeństwa. Gdy pracowałem w Tunezji, w kraju była dyktatura. Ale służby działały sprawnie i taka sytuacja nie miałaby miejsca.
- W Tunezji giną cudzoziemcy, tak samo było w stolicy Mali, Bamako, gdzie niedawno doszło do zamachu na kawiarnię i koszary ONZ. To prawda, że żona kazała panu natychmiast wracać do Francji i dlatego nie przedłużył pan tam kontraktu?
- Powodów było kilka. Niektóre po stronie federacji. Ale zamachy też miały wpływ na to, że nie pracuję z Mali. W Bamako było tak, że zamachowcy wpadli do kawiarni i zaczęli strzelać do cudzoziemców. Ja siedziałem wtedy w restauracji nie dalej jak 400 metrów. I los sprawił, że zamachowcy zaatakowali akurat to drugie miejsce. Gdyby przeprowadzili zamach na restaurację, w której ja byłem, to dzisiaj byśmy nie rozmawiali. Afryka płonie. Mali, Nigeria, Czad, Tunezja. Islamscy ekstremiści chcą tworzyć swoje państwa i jest niebezpiecznie. Ja już nic nie muszę, więc nie będę ryzykował.
"Kasperczak to może być w Gubinie, a nie w Lubinie "
- Ostatni mecz przegrał pan przez rzut monetą i Mali odpadło z Pucharu Narodów Afryki. Co dalej?
- Na emeryturę się nie wybieram. Głowa nadąża, wypalony nie jestem. Będę pracował.
- Niedawno mówił pan, że klubu już nie poprowadzi, że interesuje pana tylko praca z kadrą.
- Nigdy nie mów nigdy, ale kadra to dla mnie priorytet. Na pracę w klubie zdecydowałbym się tylko wtedy, gdyby trafiło się coś wyjątkowego.