„Super Express”: - To były cztery dramatyczne miesiące. Noga w gipise, próba powrotu do treningów, operacja, rehabilitacja...
Włodzimierz Lubański: - Różne myśli miałem w tamtych dniach w głowie. I wtedy Kazimierz Górski w rozmowie ze mną zaproponował, bym – mimo kontuzji – towarzyszył drużynie w wyjeździe na mecz do Anglii. Zostałem prawie pełnoprawnym członkiem ekipy. Towarzyszyłem jej w hotelu, przed meczem, w przerwie i po końcowym gwizdku byłem w szatni. Przeżywałem wspólnie z chłopakami wszystkie te emocje. I tylko na boisko wejść nie mogłem, oglądałem spotkanie z trybun.
- A nie z ławki rezerwowych?
- Nie mogłem na niej usiąść. Ale fakt, siedziałem - o ile dobrze pamiętam, w reprezentacyjnym dresie – w pierwszym rzędzie trybun nad miejscami dla zawodników rezerwowych i sztabu szkoleniowego. Dzięki temu każde zagranie przeżywałem tak samo mocno, jak oni.
- Co pan zapamiętał z przedmeczowej odprawy?
- Atmosferę pewności wśród chłopaków, że mogą dokonać tego, po co przyjechali – czyli wywalczyć awans na mundial. A pan Kazimierz swymi słowami tylko ich utwierdzał w tym przekonaniu. Mówił to, co zawsze: że nie są na straconej pozycji, że wystarczy się tylko zaangażować i robić to, co umieją najlepiej.
Kapelusze z głów przed herosami. Pół wieku później piłkarska Polska wciąż pamięta ten mecz!
- No i w końcu trzeba było wyjść w ten kocioł stutysięcznej widowni!
- Oczywiście nie mogłem tego zrobić razem z jedenastką. Ale stanąłem w tunelu prowadzącym do wyjścia i widziałem to samo, co chłopcy: zacięte, agresywne twarze i pełne złości oczy piłkarzy angielskich, przekonanych o swej wyższości. Atmosfera była mocno napięta. Nasi jednak – jak wiadomo – nie pękli.
- A panu nerwy nie pękły, kiedy Anglicy przycisnęli naszych?
- Było trochę momentów trudnych do przetrawienia, bo długimi fragmentami był to mecz na jedną bramkę. Polską.
- Ale piłka najpierw wpadła do angielskiej. Skoczył pan z radości?
- Nie, padliśmy sobie z sąsiadami na trybunach w objęcia. Ale radość była umiarkowana, bo przecież do końca meczu zostawało jeszcze ponad pół godziny.
To oni kreślili najpiękniejsze karty polskiej piłki. Dziś 50. rocznica „zwycięskiego remisu” Biało-Czerwonych na Wembley
- Jak w oczach fachowca najwyższej klasy – takiego jak pan – wyglądał strzał Jana Domarskiego, o którym on sam mówił: „przyszła, naszła, zeszła i weszła”?
- Eee tam… Jasiu się bardzo skoncentrował i uderzył piłkę bardzo dobrze technicznie. Najważniejsze, że po ziemi. Ona szła po murawie i bramkarz po prostu nie zdążył jej zablokować. Gdyby Janek tylko trochę ją podniósł, pewnie Peter Shilton dałby radę ją złapać.
- Przypomniała się wtedy panu któraś z pańskich bramek?
- Ta z Chorzowa, z meczu z Anglikami. Też zdobyta z prostego podbicia, też strzałem z utrzymaniem piłki nisko przy ziemi.
- Wspomnieni przez pana wcześniej sąsiedzi na trybunach Wembley byli – zdaje się – dobrze zaopatrzeni. W charakterystyczną piersiówkę na przykład?
- Owszem. Bardzo przydała się w końcówce, gdy nasi na murawie walczyli o utrzymanie „zwycięskiego remisu”. Janusz, mój przyjaciel z Manchesteru, właściciel owej piersiówki, w najgorętszym momencie szturmu Anglików szturchnął mnie i powiedział: „Włodek, najwyższa pora, by się dotlenić”.
- A to był „czysty tlen”?
- Nie będę zdradzać rodzaju trunku z piersiówki, ale powiem, że sportowcy raczej nie powinni go stosować przed lub w trakcie meczu (śmiech). U nas natomiast bardzo dobrze podziałał na utrzymanie nerwów na wodzy.
- A kiedy rozległ się ostatni gwizdek…
-… zapomniałem zupełnie o mojej kontuzji, o bolącym kolanie, i sprintem pobiegłem na murawę. Pierwszym, który się nawinął, był chyba Janek Tomaszewski, więc jego wyściskałem najserdeczniej.
- Pomeczowa kolacja też była pełna uścisków i radości?
- Oczywiście. To był ten moment luzu po wielkim stresie, przeżywania raz jeszcze – choć już na spokojnie – każdej minuty minionego widowiska.
- Szampan był?
- A myśli pan, że stać nas było w angielskim hotelu czy nocnym klubie na szampana (śmiech)? Za to piwko i drinki były nie tylko zasłużone, ale i jak najbardziej wskazane! Tak się utrzymuje dobrą atmosferę w zespole.