44-letni dziś Bartosz Jurecki spośród wszystkich osób w polskim sztabie chyba najbardziej przeżywa boiskowe wydarzenia z udziałem swych następców. To on najczęściej zrywa się z ławki, próbując podpowiedzieć coś zawodnikom na parkiecie, a nawet... sędziom. Nie ma wątpliwości, że towarzyszące mu obecnie emocje nie są wcale mniejsze niż te, które odczuwał jako reprezentacyjny obrotowy, „szarpiąc się” z obrońcami drużyn przeciwnych.
„Super Express”: - Nie żal panu, że... nie doczekał pan jako czynny zawodnik imprezy rangi mistrzostw świata w Polsce?
Bartosz Jurecki: - Przeżyłem mistrzostwa Europy na polskich parkietach, więc bardzo żałuję, że już w tym mundialu zagrać nie mogę. Atmosfera w halach jest wspaniała, są – dzięki kibicom – nadzwyczajne emocje i człowiek naprawdę chciałby jeszcze to wszystko poczuć. Zdrowie jednak, niestety, już nie pozwala. Na szczęście są inni zawodnicy, całkiem dobrzy.
- A pan – jako członek sztabu szkoleniowego – nimi zarządza. Ale czasem nie brakuje panu Grzegorza Tkaczyka albo Karola Bieleckiego na parkiecie?
- To były inne czasy. Dziś mamy nową kadrę: młodą, perspektywiczną. Z przyjemnością patrzę na zaangażowanie każdego zawodnika, przyjeżdżającego na zgrupowanie. Widać je nie tylko na boisku, ale i podczas odpraw, a nawet... wypoczynku w hotelu.
- Wierni kibice szczypiorniaka zawsze będą jednak robić porównania, szukać w nowej kadrze „odpowiedników” Bartosza Jureckiego czy Sławomira Szmala...
- Mają prawo. Ale dziś mamy do czynienia już z zupełnie inną piłką ręczną: szybszą, dynamiczniejszą. Za naszych czasów była ona bardziej siłowa.
- Ale to z czasów waszej ekipy pozostały w pamięci kibiców nieśmiertelne anegdoty i jednostki czasu w postaci „jednej Wenty”.
- Więcej było takich sytuacji, opowieści, zdarzeń. Wspomnienia są oczywiście fajne; z wielką przyjemnością spotkałem się parę dni temu z Arturem Siódmiakiem i Damianem Wleklakiem. Ale to już przeszłość, a my musimy patrzeć na to, co zrobi ta nowa – całkiem dobra – drużyna reprezentacyjna.
- 21., 13., 12. - to miejsca tej nowej kadry w imprezach rangi mistrzostw świata czy Europy. Jaka liczbę dopiszemy po mundialu?
- Wiadomo, że chcemy być w dziesiątce, a jeszcze bardziej – w ósemce. To mocne postanowienie, przy pełnym składzie i bez kontuzji jesteśmy w stanie – moim zdaniem – to osiągnąć. Gramy u siebie, więc czemu nie mierzyć tak wysoko?
- Ekipie, do której pan należał, łydki nie drżały przed żadnym z rywali. Jak dzisiejszym kadrowiczom wytłumaczyć, że mistrzowie olimpijscy to tacy sami ludzie, jak oni?
- Ale oni o tym doskonale wiedzą! Wielu z nich grywa na co dzień przeciwko Francuzom – i nie tylko Francuzom – w Lidze Mistrzów, w europejskich pucharach, w zagranicznych ligach. Zbierają doświadczenie, wygrywają z nimi w tych meczach. Wiedzą, że nie są to roboty, które rzucą nam w ciągu 60 minut 45 goli, a my im – tylko 20. Trzeba po prostu wyjść na parkiet ze świadomością, że – po pierwsze – gramy przed swoją publicznością, po drugie – że akurat tego dnia po prostu jesteśmy lepszą drużyną.
- Sięga pan czasami w dzisiejszej trenerskiej pracy do pamięci, albo notatek, z czasów odpraw u Bogdana Wenty albo Michaela Bieglera?
- Nie muszę. Patryk Rombel świetnie prowadzi odprawy. Jak czuję, że powinienem, to się odzywam (śmiech), ale przede wszystkim rozmawiamy między sobą.
- Jest trudniej w roli trenera niż gracza na parkiecie?
- Zdecydowanie trudniej. Jako trener możesz do chwili pierwszego gwizdka coś pokazać, narysować, przekazać. Ale jak już się rozlegnie, już nie wejdziesz na boisko – choć czasami bardzo się tego chce!
- Kto będzie polską gwiazdą tych mistrzostw?
- Sugeruje pan, że znowu ja? (śmiech) Wierzę, że cała reprezentacja.