Vancouver, Justyna Kowalczyk: Jestem szczęściarą (wywiad!)

2010-03-01 9:06

Nie ma innej biegaczki poza mną, która wygrała na igrzyskach, w mistrzostwach świata, triumfowała w Tour de Ski i zdobyła Puchar Świata. To coś niesamowitego, jestem szczęściarą! - cieszy się Justyna Kowalczyk (27 l.) po zdobyciu złotego medalu olimpijskiego na 30 km.

- Co pani poczuła na linii mety?

- Że jestem bardzo zmęczona. Najpierw było 20 kilometrów ciężkiej pracy. Później zaatakowała Kristin Steira, ale narty na zjeździe jechały jej bardzo słabo. Marit wtedy nam uciekła, nie mogłam za nią podążyć, bo z boku leżał świeży śnieg i nic by mi nie dał pościg tamtędy. Potem miałam ją cały czas w zasięgu wzroku. Próbowałam powolutku dochodzić.

- Emocje tego finiszu były niewiarygodne...

- Ja nie widziałam tego, co było wokół, jak reagują ludzie. Po prostu walczyłam. Byłam strasznie zmęczona, ale Marit była zmęczona jeszcze bardziej. Dokładnie o 0,3 sekundy bardziej. Gdy dogoniłam Bjoergen po jej ucieczce, to po prostu się za nią trochę wiozłam. Starałam się jak najbardziej odpoczywać, o ile przy takim tempie było to w ogóle możliwe. Na zjazdach próbowałam posiedzieć dłużej na nartach, żeby złapać oddech.

Przeczytaj koniecznie: Mama Justyny Kowalczyk: Córka ujęła mnie góralską butą

- Dotarło już do pani, jak wielkiej rzeczy pani dokonała?

- Pod względem sportowym igrzyska są dla mnie niesamowicie dobre. Choć tak naprawdę ten bieg nie był wcale najlepszy z wszystkich startów w Whistler. Najlepszym występem było 5. miejsce na 10 km łyżwą i byłam z niego dumna. Choć oczywiście złoto to złoto.

- To była najlepsza trzydziestka w pani karierze?

- Było parę dobrych w przeszłości. Ta w Libercu przed rokiem była niezła, ale tutaj w Whistler dużo prowadziłam, to była taka kontrolowana trzydziestka. Do czasu, aż Marit i Steirze nie zachciało się lecieć szybciej. To zresztą dobrze zrobiło całemu wyścigowi, bo za dużo by nas potem przybiegło na metę.


- Goniła pani rywalki bardzo mądrze, krok po kroku, ale nie za energicznie.

- Tak musiałam zrobić, nie wychylać się z jakimś sprintem, bo to by kosztowało zakwaszenie mięśni. Wtedy różne rzeczy mogłyby się dziać na trasie. I na pewno nie byłoby takiego dobrego finiszu.

- Dwa razy zmieniała pani narty. Taki był plan?

- Tak zaplanowaliśmy wczoraj, moi serwismeni sugerowali jeszcze jakieś zmiany w dniu biegu, ale postanowiłam się trzymać tego, co wcześniej zostało ustalone.

Zobacz koniecznie, jak Justyna Kowalczyk zdobywała złoto (ZDJĘCIA!)

- Drugi trener Rafał Węgrzyn mówił, że czuło się od rana wokół pani atmosferę czegoś wielkiego, chęć walki o złoto.

- A ile Rafał wypił? Chyba trochę przefilozofował (śmiech). Byłam zdenerwowana, ale też bardzo skupiona. Wiedziałam, że muszę coś pokazać i że będę walczyć z Bjoergen, wręcz byłam pewna takiej trójki na podium. Tylko nie znałam kolejności.

- Norweżki chciały panią zamęczyć na trasie? Atakowała najpierw Steira, potem odskoczyła Bjoergen.

- Nie, bo one wiedzą, że mnie się nie da zamęczyć, nawet jak dwie się za to biorą. Kristin pracowała na siebie, bo wiedziała, że jak na dystansie nic nie zrobi, to potem się jej nie uda. I tak się stało. Poza tym troszkę słabo jej jechały narty. Moje spisywały się rewelacyjnie.

- Przeskoczyła pani Fortunę, Małysza. Jak się pani czuje w roli liderki polskich sportów zimowych?

- Przede wszystkim ja nie skaczę, tylko biegam. Najwyżej mogłam ich obiec. W ogóle nie myślę o rozmaitych klasyfikacjach. O tym, czy kogoś przeskoczyłam, czy przebiegłam, czy cokolwiek innego. Cieszę się, że mam złoto olimpijskie, nic poza tym. Od pięciu lat mówicie mi, że zapisuję się w historycznych kronikach. My, sportowcy, patrzymy na to troszkę inaczej. Podsumowania może będą ważne, ale za dziesięć lat.


- Z tym złotem w dorobku będzie się biegać łatwiej?

- Nie będzie miało wielkiego wpływu na moje bieganie. Mam wszystko, co chciałam zdobyć w biegach narciarskich. Teraz będę trenować dalej. Motywacji mi nie zabraknie, bo jak trzeba coś zrobić, to po prostu to robię, taki mam charakter. Zobaczymy, jak będzie ze zdrowiem.

Przeczytaj koniecznie: Aleksander Wierietielny: Justyna kiwała głową, że już nie może

- Jak zniosła pani fizycznie 30-kilometrowy dystans?

- Pierwsze 10 km było dość fajne. Na piętnastym zaczęło się zmęczenie, a po 20 km, zmianie nart i ataku Norweżek zrobiło się już bardzo ciężko. Trochę ta trzydziestka mnie bolała.

- Trener mówił, że na początku trochę spacerowałyście po trasie, takie było wolne tempo.

- Niech nie przesadza, nikt tam nie spacerował, zwłaszcza że ja prowadziłam.

- Kornelia Marek zajęła doskonałe, jedenaste miejsce...
- Wielka rzecz, na jednym z zakrętów spojrzałam: o, Kola, jakie jaja! Jedenaste miejsce na igrzyskach to piękne, dziewczyna ma poukładane w głowie, chce jej się trenować, to ją tylko uskrzydli.

- Pani bieg musiał wywołać w kraju olbrzymie emocje, zdaje sobie pani z tego sprawę? Wiele osób płakało ze wzruszenia.

- Niepotrzebnie, jak będzie źle, to popłaczecie. Jeżeli komuś sprawiłam frajdę, wywołałam wzruszenia, to jestem szczęśliwa. Fajnie, że niektórzy mają wielką imprezę w domach dzięki mnie. Sama bym tak chciała. Po to w końcu biegam na nartach, żeby dawać radość kibicom. Sport ma to do siebie, że fani albo się cieszą, albo cię z błotem mieszają. Różnie bywa.

- Prezes Nurowski mówi żartem, że narozrabiała pani i nie wiadomo, czy PKOl zdoła wypłacić wszystkie premie.

- No to niech zaciąga kredyt.

- W poniedziałek wyląduje pani w Warszawie. Jest pani gotowa na to, co tam panią będzie czekać?

- Na pewno rodzice, którzy mnie zabiorą do domu. Na popularność nie bardzo jestem przygotowana.


- Na podium pani płakała?

- Nic z tych rzeczy. Byłam zmęczona, oczy są wtedy zaszklone. Do płaczu było daleko, była wielka satysfakcja, żadnego płakania. Jak grali Mazurka, czułam to co zwykle, olbrzymią radość. Zawsze i wszędzie hymn odbieram tak samo, bez względu na imprezę, z tą samą pokorą. Jeszcze ciężko mi opisać te uczucia, może za bardzo jestem w tej chwili zmęczona. To dotrze do mnie później, może w Lahti podczas następnych startów, bez tego wielkiego gwaru wokół. Wtedy sobie pewnie pomyślę: daliśmy radę. Nie wiem, czy będzie chwila, żeby trzy medale położyć obok siebie i się nacieszyć. Na pewno jak się będę pakować.

- Narzekała pani na Whistler...

- Nie cierpiałam tego miejsca, źle się tu czułam. To co się tu działo - trasy, całe to zamieszanie z Bjoergen. Wyjeżdżam stąd z mieszanymi uczuciami. Pod względem sportowym jestem hiperzadowolona, w innych sprawach mogło być trochę inaczej.

Patrz też: Dziękujemy Wam za łzy!

- Zapowiadała pani, że o złoto będzie walczyć przede wszystkim za 4 lata w Soczi, a nie w Vancouver.

- Dlatego, że w 2014 roku powinnam być w idealnym wieku, na wyżynach swoich możliwości i wytrenowania. Ale, jak to w sporcie bywa, super, że to złoto jest już teraz.

- Wręczała je pani Irena Szewińska.

- Wcześniej poprosiła mnie o autograf. Nawet się śmiałam: ojejku, ja pani Irenie mam dawać autografy? Ale jaja! Niesamowite przeżycie, to wielki autorytet i ideał sportowca. Jeśli ktoś taki chce ode mnie autograf, a potem zakłada mi złoto na szyję, to chyba za dużo jak na jeden wieczór.

- Już nie mówi się o pani "królowa Whistler", ale "bohaterka narodowa".

- I to mnie przeraża... Nie zdaję sobie sprawy, że wchodzę do historii, ale przypominacie mi to wciąż, więc to musi być duża rzecz. Jestem szczęściarą, że mogłam tego dostąpić i że mam takiego doskonałego trenera.

Najnowsze