Od dawna pojedynki polskiego judoki nie wzbudzały w kraju tak wielkiego zainteresowania. To dlatego, że Wiłkomirski walczy nie tylko dla siebie i Polski. Walczy w Pekinie przede wszystkim dla synka Frania, który urodził się z wadą serca i potrzebne są pieniądze na jego kosztowne operacje za granicą. Musi zdobyć medal, bo PKOl przyznaje premie finansowe tylko za miejsca na olimpijskim podium.
- Mam świadomość, że po tym trudnym dla mojej rodziny roku potrzebny jest taki sukces. Muszę wygrać dla synka - mówi "Super Expressowi".
Krzysztof nie chce niczego zaniedbać w osiągnięciu celu. Zrezygnował z wzięcia udziału we wspaniałej ceremonii otwarcia igrzysk.
- Widziałem już taką ceremonię w Atenach. A tu w Pekinie nie mogę zrobić niczego, co zmniejszyłoby szansę zdobycia medalu. Muszę być absolutnie skoncentrowany, a takie ceremonie rozpraszają - tłumaczy.
Podczas treningu też dawał z siebie wszystko. Swego treningowego partnera raz po raz rzucał na tatami, nie odpuszczał. Gdy wszyscy inni zakończyli już trening, on wciąż się katował.
Do najważniejszego boju w karierze Wiłkomirski przystępuje w poniedziałek. W pierwszej rundzie napotyka na Łotysza Zelonijsa (brązowego medalistę igrzysk w Sydney). Potem - jeśli wygra - czekają na niego kolejni silni rywale, m. in. Japończyk Kanamaru (brązowy medalista ostatnich mistrzostw świata).
- Presja, że muszę zdobyć medal i pokonać silnych przeciwników, nie mnie paraliżuje, bo mam czyste sumienie. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby przygotować się na 100 procent. Dlatego jestem w życiowej formie - mówi.