„Super Express”: – Pańskie zainteresowanie łowiectwem było znane od kilku lat, ale skąd pomysł, by objąć tak ważne stanowisko w tym środowisku?
Marcin Możdżonek: – Wyszło to oddolnie. Myśliwi, których znam, namówili mnie, abym spróbował zawalczyć o lepszą przyszłość dla PZŁ. Dla mnie łowiectwo jest pasją, ale także dziedziną życia wykonywaną przez nas myśliwych na rzecz państwa. Mało kto zdaje sobie z tego sprawę, że tu chodzi o krajową gospodarkę łowiecką, która musi być przez nas prowadzona. Podkreślam, że my robimy to za własne pieniądze, a ja jestem prezesem społecznym, niepobierającym wynagrodzenia. My się samofinansujemy, a łowiectwo nie jest tanie. Mało kto wie, że jestem też rolnikiem, wychowywałem się na wsi u dziadków w ich gospodarstwie. Doskonale wiem, że leśnictwo, rolnictwo i łowiectwo zazębiają się i są od siebie zależne. Wiem dobrze, co to są szkody łowieckie (zniszczenia w uprawach i płodach rolnych spowodowane przez dziki, łosie, jelenie, daniele i sarny – red.) w lasach i na polach. Ja na swoich takowe mam. O tym mało kto wspomina, a to są poważne problemy, skoro rolnictwo to około 20 procent naszej gospodarki.
Stephane Antiga odejdzie z Rzeszowa. To już przesądzone, jest oficjalny komunikat klubu
– Czym pan się będzie zajmował w nowej roli?
– Organ, którego zostałem prezesem, pełni rolę kontrolno-nadzorczą, wyznaczającą kierunki rozwoju PZŁ. Objąłem tę funkcję z tego powodu, że źle się dzieje, łowiectwo ma niski poziom akceptacji społecznej. Uważam, że w głównej mierze z tego powodu, iż społeczeństwo tak naprawdę nie wie, czym się zajmujemy i jakie mamy zadania. Jest duży problem wizerunkowy. Z tym nasza organizacja sobie nie poradziła i chciałbym to zmienić.
– Chodzi o to, że myśliwego kojarzy się z kimś, kto idzie do lasu, by dla rozrywki zabijać zwierzęta?
– Tak, i to w gumofilcach, zielonej kufajce i pewnie jeszcze pijany, taki jest niestety ten obraz. Tymczasem rzeczywistość jest zgoła odmienna. My prowadzimy gospodarkę łowiecką, która jest uregulowana przepisami. Za ich złamanie grożą poważne konsekwencje karne. To nie tak, że idziemy sobie do lasu czy na pole i dowolnie strzelamy. Jesteśmy zobligowani ustawą, statutem, planami łowieckimi. Ja większość swoich polowań odbywam na polach. Każdy szeregowy myśliwy dostaje druk ścisłego zarachowania z planem odstrzału, tam jest wszystko wyszczególnione, co wolno i od kiedy do kiedy. To nie jest żadne hobby czy rozrywka, to poważna sprawa. Absolutną bzdurą są komentarze, że dla zabawy chodzimy sobie zabijać zwierzęta. To krzywdząca, nieprawdziwa opinia.
– Jak często pan poluje?
– Dość rzadko, najczęściej na polach, również na swoich, pilnując upraw. Poluję, jak to się mówi, na użytek własny, czyli to, co upoluję, zwykle jelenie, sarny czy dziki, zabieram, oporządzam i ląduje to potem na moim stole. Pasja łowiecka od zawsze była gdzieś we mnie, bo wychowywałem się w dużej mierze na wsi. Z lasem i przyrodą byłem za pan brat. Staż łowiecki zrobiłem stosunkowo późno, a w szeregi myśliwych wstąpiłem dziesięć lat temu, jeszcze jako czynny siatkarz. Paradoksalnie wtedy miałem więcej czasu na polowania, a teraz, z racji wielu dodatkowych obowiązków, o wiele mniej. W lesie bywam bardzo rzadko, raz na dwa-trzy miesiące.
– Regularnie pan trenuje na strzelnicy?
– Tak. Uważam, że o jest obowiązek, aby poprawiać swoje umiejętności. Dobrze posługuję się bronią, jestem instruktorem strzelectwa sportowego. Radzę sobie z każdym jej rodzajem i jestem z nią obyty. Zresztą i na tym polu czekają nas systemowe zmiany, by ciągle podnosić kwalifikacje strzeleckie myśliwych.