„Super Express”: – Można odnieść wrażenie, że w siatkówce łatwiej zostać mistrzem świata niż Europy. Ma pan na koncie zarówno złoto ME, jak i mundialu i pewnie potrafi to jakoś wytłumaczyć?
Marcin Możdżonek: – Mistrzostwa Europy to najtrudniejszy turniej, bo w siatkówce najwięcej dobrych zespołów pochodzi z naszego kontynentu. W każdym meczu trzeba uważać, w każdym można stracić seta, który może zaważyć na dalszym układzie drabinki. Paradoksalnie najłatwiejszymi zawodami są igrzyska, bo można nie błyszczeć na początku, a potem zostać mistrzem olimpijskim, co pokazali ostatnio w Tokio Francuzi. Poza tym tam pojawia się wiele przeciętnych czy egzotycznych drużyn z całego świata.
Reprezentacja Polski notuje kolejne zwycięstwo w mistrzostwach Europy!
– Tymczasem w ME ostatnio regularnie przeszkadzają nam w wejściu na szczyt Słoweńcy...
– Ja też to odczułem na własnej skórze, do dzisiaj pamiętam 2015 rok i przegrany 2:3 na własne życzenie ćwierćfinał ze Słowenią w Sofii. Mogliśmy zagrać lepiej, trener mógł dokonać innych zmian. A stało się tak, że puściliśmy rywalowi wiatr w żagle i ten poczuł, że nas można ograć. Nie chcę używać modnego słowa „klątwa”. Oni po prostu złapali z nami pewien kontakt i chociaż na papierze byli słabsi, to nabrali przekonania, że akurat z Polską potrafią sobie radzić. Mierzyli się z nami na zasadzie, że nic nie muszą, a to sprawia, że gra się dużo łatwiej. A wówczas z tyłu naszej głowy może się delikatnie zaczaić myśl: „O rany, znowu Słowenia”. Choć, kiedy trzeba było wygrywać ważne mecze z tym przeciwnikiem, to pokazywaliśmy też, że umiemy sobie z tym poradzić.
– Jakie trudności kryją się w rozgrywaniu mistrzostw Europy?
– To turniej mający swoją specyfikę. A to na przykład oznacza, że każda drużyna ma gorszy dzień, podkreślam każda. Wielkie zespoły poznaje się po tym jak z tego wychodzą. W 2009 roku my mieliśmy taki dzień w meczu ze słabą Słowacją, z którą wygraliśmy ledwo, ledwo 3:2. Gdybyśmy wtedy przegrali, to byłoby po zawodach, bo trafilibyśmy na gorszą drogę w imprezie. Czasem jeden zły moment decyduje, że wszystko idzie jak krew w piach.
Karol Kłos prosto z mostu: Schowałem dumę do kieszeni i opłaciło się
– Wasze złoto z 2009 roku do dzisiaj jest odbierane trochę w kategorii siatkarskiego cudu, bo wtedy nikt na Polskę nie stawiał.
– Trenerem kadry został mój szkoleniowiec ze Skry Daniel Castellani i jak dziś pamiętam, że moim ówczesnym kolegom klubowym z Bełchatowa Kubie Jaroszowi i Bartkowi Kurkowi zapowiedział, że sezon ligowy będzie dla nich wydłużonym obozem treningowym reprezentacji. Zasuwali aż miło, a potem pokazali się świetnie w mistrzostwach. Przed turniejem było wiele obaw, na nic nie liczyliśmy, tym bardziej że jeden z liderów Sebastian Świderski zerwał na sparingu achillesa. Można było załamać ręce. Było jednak kilku doświadczonych medalistów MŚ jak Gruszka, Pliński czy Gacek. Oni bardzo pomagali, a 21-letni Kurek, grający wtedy jako przyjmujący, przeszedł samego siebie. Rozkręcaliśmy się z meczu na mecz. Choć nawet jak zaczęliśmy wygrywać kolejne spotkania, to wciąż nikt poważnie nie myślał o medalu. To złoto było dla mnie szokiem, może jednym z większych w karierze, a w każdym razie bardzo miłym i jak się okazuje, do dziś historycznym.
Wilfredo Leon przestrzega przed startem ME. „Nie myślcie, że będzie łatwo”
– Na tegoroczne mistrzostwa pańscy młodsi koledzy pojechali jako jedni z głównych faworytów, więc w przeciwieństwie do was 14 lat temu będą pod większą presją?
– Myślę, że musimy wyrosnąć już z tego, że mówimy o jakimś ciśnieniu. To jest wybitna drużyna, której należy stawiać wysokie cele i wymagać. I oni są na to gotowi, dojrzali mentalnie, świetni technicznie, wszystko w kadrze jest jak trzeba. Czekam na medal z najcenniejszego kruszcu. Tę ekipę na to stać.