Gwizdek24.pl: - Jaka atmosfera w Kazaniu przed meczami ze Skrą?
Lloy Ball: - Zimno jak diabli, chyba z minus dwadzieścia stopni (śmiech).
- U nas niewiele poniżej zera.
- To zupełnie jak na Hawajach! Wezmę ze sobą do Polski slipki i krótką koszulę. A poważnie mówiąc, czasem mam już dość rosyjskiej pogody.
- Ale na zarobki przynajmniej pan nie narzeka (amerykańskie gwiazdy mogą dostać w Rosji nawet do miliona dolarów za sezon - red.)?
- Faktycznie, finansowo jest więcej niż dobrze, ale musicie wiedzieć, że gram w najlepszym i najbardziej profesjonalnie zorganizowanym klubie na świecie. Mamy wszystko, czego dusza zapragnie: trzech masażystów, dwóch lekarzy, nową halę, czarterowy samolot wożący nas na mecze. Działacze spełniają wszystkie zachcianki. W mieście nie było amerykańskiej szkoły, więc klub specjalnie wynajął nauczyciela dla mojego dziecka. Gdybym chciał zmienić mieszkanie, załatwiono by to w moment. To jest tak trudne miejsce do życia, że szefowie klubu robią wszystko, byśmy czuli się jak w raju.
- Wie pan wszystko o Skrze?
- Wiem sporo, dobrze znam siatkarzy (wymienia bez zastanowienia nazwiska pierwszej szóstki - red.), z których większość występuje w reprezentacji Polski. No i macie jeszcze tę niesamowitą widownię, która kocha siatkówkę. U nas też przychodzi na mecze kilka tysięcy ludzi, ale zachowują się bardziej powściągliwie. Gdy gram w Polsce, bez przerwy dzwoni mi w uszach od bębnów i trąb. Taką otoczkę bardzo lubię.
- Jak wypada porównanie Zenitu i Skry?
- Wszyscy mówią, że to będzie pojedynek atakujących - Wlazłego i Michajłowa, ale ja zwróciłbym uwagę na co innego. Obie drużyny imponują też techniką i pod tym względem Zenit gra nie całkiem "rosyjską" siatkówkę. W sumie więcej jest podobieństw niż różnic, ale oczywiście uważam, że to my jesteśmy lepsi i znajdziemy się w kolejnej rundzie. Zwłaszcza że reguła złotego seta, która zresztą bardzo mi się nie podoba, daje przewagę gospodarzowi rewanżu. Jeśli pierwszy mecz wygra Skra 3:0, a drugi my 3:2 i pokonamy rywala w złotym secie, to awansujemy, wygrywając mniej partii niż przeciwnik. To okropny system.
- Po drugiej stronie siatki stanie w środę pański stary znajomy, Miguel Falasca...
- Graliśmy przez jeden sezon we włoskiej Modenie. To fantastyczny rozgrywający, obdarzony znakomitym serwisem. A prywatnie wspaniały przyjaciel, bardzo dobry człowiek.
- Falasca jest tylko o rok młodszy od pana. W czym tkwi tajemnica waszej długowieczności?
- Rozgrywający mają łatwiej. Moim zdaniem, im są starsi, tym lepiej grają. Nabierają doświadczenia, które procentuje, nie muszą przecież wyróżniać się fizyczne, fruwać w powietrzu i bez przerwy atakować, żeby błyszczeć. Czuję się znakomicie i dopóki tak będzie, nie zamierzam kończyć kariery.
- Czyli widzi pan siebie na parkiecie po czterdziestce?
- Mam taki plan, żeby w wieku 40 lat jeszcze biegać po boisku. Chyba już nie w Rosji, raczej zakończę przygodę z tutejszą ligą po tym sezonie.
- To może zagra pan w Polsce?
- Bardzo chętnie bym spróbował. Jeśli trafi się klub, w którym mogę powalczyć o kolejny tytuł, nie widzę przeszkód, zwłaszcza że wasz kraj oszalał na punkcie siatkówki. Na Facebooku utrzymuję regularny kontakt chyba z dwudziestoma polskimi fanami.
- Za półtora roku igrzyska w Londynie, podczas których Amerykanie będą bronić tytułu.
- Beze mnie. Skończyłem przygodę z reprezentacją. Mam już mistrzostwo olimpijskie, cóż więcej mogę osiągnąć, przecież nic tego nie przebije. Nie jestem chciwy, wystarczy mi jedno złoto.