Kowalczyk wytłumaczył powody decyzji PZŁS w rozmowie z portalem "eurosport.onet.pl". Poszedł mocno. - Pierwotnie zakładano, że impreza ta może odbędzie się w zadaszonej hali. Kiedy jednak rozmowy w sprawie rozbudowy toru na Stegnach się przedłużały, stało się jasne, że zawody można będzie przeprowadzić jedynie pod gołym niebem - powiedział szef polskiego łyżwiarstwa szybkiego, nie dodając, że rozmowa dotyczy imprezy zaplanowanej na styczeń 2017 roku. Czyli za jakieś trzy miesiące. Reakcja więc niecodzienna, bo jak się dowiadujemy, PZŁS próbował przenieść zawody również do Zakopanego. Tyle że wolał jednak Warszawę, a tam pojawił się tylko jeden problem. Malutki. Tor na Stegnach nie spełnia warunków do przeprowadzenia zawodów tej rangi. Ot, szczegół!
Szybko też znaleźli się winni. Główny obarczony? Pan Marek Stanuch. Koordynator, zatrudniony zresztą przez związek. - Na kilka miesięcy przed tą imprezą zaczął rozbijać związek od środka. Poza tym nie spinał się nam się budżet - stwierdził prezes. - Pokazaliśmy, że jesteśmy związkiem odpowiedzialnym, bo oddaliśmy organizację Holendrom. Oni już wcześniej pytali nawet, czy nie odstąpimy im akurat tej imprezy - dodał jeszcze.
I to się nazywa mieć dobre samopoczucie. Oddaliśmy mistrzostwa Europy tuż przed ich startem? Nie mieliśmy obiektu, nie mieliśmy dopiętego budżetu, trzeba było podejmować "niesamowite działania organizacyjne"? Cóż, ważne że jesteśmy odpowiedzialni i tuż przed końcem prac organizacyjnych powiedzieliśmy całemu światu, że jednak nie damy rady! Brawo, takich ludzi nam trzeba!