"Super Express": - Może warto było zostać do końca sezonu i dopiero wówczas rozwiązać kontrakt?
Patryk Lipski: - Już po złożeniu wniosku próbowałem dojść do porozumienia z klubem i byłem skłonny wycofać wniosek, żeby być do dyspozycji trenera. Ale to prezes Janusz Paterman stwierdził, że zostawia sprawę do rozstrzygnięcia przez Izbę i zdaje się na jej decyzję. Poczułem ulgę, bo to ja miałem rację, więc nie mam sobie nic do zarzucenia.
- Byłeś w tak trudnej sytuacji finansowej, że musiałeś składać wniosek?
- Nie mogłem się zgodzić na to, że klub nie reagował mimo wezwania do zapłaty zaległych pensji. Słyszałem tylko słowne obietnice, na tym się kończyło. Prawda jest taka, że nie dostałem żadnych pieniędzy za okres od początku lutego włącznie.
- Czy to przypadek, że największe problemy Ruchu zaczęły się po objęciu prezesury przez Janusza Patermana (od 1 marca)? Mam na myśli odejście trenera Fornalika, a później twoje.
- Nie chcę personalnie nikogo obwiniać, wolę trzymać się faktów. W grudniu odszedł do GKS Katowice Leszek Dyja, fachowiec od przygotowania fizycznego, który pracował w klubie 8 lat. Później Piotr Ćwielong rozwiązał kontrakt, a Kamil Mazek w dziwnych okolicznościach odszedł w ostatnim dniu okna transferowego. Źle się działo już za poprzednich prezesów. Cztery punkty odebrano drużynie nie przez piłkarzy, ale przez ludzi zarządzających klubem.
- Kibice Ruchu w wydanym oświadczeniu zarzucili ci zdradę. Jak to przyjąłeś?
- Nie były to miłe słowa, ale na ulicy nie spotkało mnie nic przykrego. Byłem w Chorzowie przez tydzień po rozwiązaniu kontraktu i spotykając kibiców, słyszałem od nich słowa podziękowania za grę i życzenia na przyszłość.