"Super Express": - Co by pan zrobił, gdyby raz jeszcze można rozegrać olimpijski konkurs w Pekinie?
- Podniósłbym 228 kilo w podrzucie (red.: dałoby to pierwsze miejsce). Wtedy zapomniałem o kontuzji kolana, która doskwierała mi w poprzednich tygodniach. Kiedy zarzuciłem sztangę na szyję, poczułem silny ból, który mnie zdekoncentrował i przez to sztanga spadła zbyt mocno na tętnicę. A to mnie bardzo osłabiło i nie pozwoliło z nią wstać. Jestem przekonany, że podniósłbym ten ciężar, gdybym o kontuzji pamiętał.
- Był pan dwukrotnie zawieszony w prawach startu. Czy teraz spotkała pana jakaś złośliwość jako złotego medalistę?
- Żadna mnie nie spotkała, a myślę, że złośliwości w moim kierunku są ryzykowne (śmiech). Nie uważam, żebym miał jakieś grzechy na sumieniu jako zawodnik. W roku 1996 władze PZPC pomimo obietnicy nie zrobiły nic, by o mnie walczyć w europejskiej federacji, przez co musiałem niesłusznie „odpękać” dwa lata. Z kolei w roku 2004 było tylko podejrzenie dopingu (po wykryciu nandrolonu – red.), z którego zostałem oczyszczony. A po ewolucji przepisów tamten poziom hormonu mieści się dzisiaj w normie.
- Na ile przeszłość sztangisty wpływa dzisiaj na pana występy w MMA?
- Są chwile, gdy przeszkadza, bo powoduje spięcie mięśni, a w trakcie walki potrzebny jest luz. Natomiast siła, której część mi została, pomaga w sytuacji krytycznej. Ale najważniejszy jest charakter wypracowany w sporcie. Pomaga zwłaszcza w treningach, ciężkich i licznych, do których trzeba się zmusić.