"Super Express": - Kiedy widziałeś się po raz ostatni z Grześkiem?
Krzysztof Kosedowski: - Kilka dni temu, dokładnie we wtorek w ubiegłym tygodniu. W Szkole Podstawowej nr 368 im. „Polskich Olimpijczyków” w Warszawie spotkaliśmy się z młodzieżą. Był Grzesiek, srebrna medalistka w skoku wzwyż z Moskwy Urszula Kielan i ja. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, były zdjęcia, autografy, ogólnie świetne kilka godzin. Grzesiek założył tarcze, ja trochę pouderzałem. Było bardzo wesoło. Nikt wtedy nie przypuszczał, że za tydzień Grześka już z nami nie będzie. On wyglądał na tym spotkaniu jak dwa miliony dolarów, pełen humoru, dowcipu. Straszna szkoda.
- Znaliście się wiele lat.
- Tak. Lubiliśmy sobie czasem dowalić, dopiec, ale po minucie czy dwóch spoglądaliśmy sobie głęboko w oczy, wpadaliśmy w ramiona i nam przechodziło. Miałem do niego ogromny szacunek, traktowałem go jak przyjaciela, a czasem nawet i brata. Nie był mi obojętny, oj nie był.
- Grzesiek do ostatnich dni oddawał się swojej największej pasji, czyli boksowi. Takich ludzi jest coraz mniej...
- Absolutnie tak. Grzesiek nienawidził półśrodków, albo robił coś na całość, albie nie robił wcale. Tak pracował z młodzieżą, ich dobro stawiał na pierwszym miejscu. Sam chciał być w cieniu, choć to nie było łatwe, bo był przecież potężnym chłopem i trudno go było nie dostrzec (śmiech). Przede wszystkim jednak Grzesiek miał dwa talenty - mniejszy do boksu i zdecydowanie większy do ciężkiej pracy. Grzesiek, Paweł czy moja skromna osoba naprawdę nie mieliśmy dużego talentu, ale ciężkiej pracy się nie baliśmy - trenowaliśmy aż padaliśmy na mordy ze zmęczenia. Z naszych karier wyciągnęliśmy maksa i jak potem stawaliśmy przed lustrem to wiedzieliśmy, że zrobiliśmy wszystko co tylko było można. Gdyby nasi aktualni zawodowy bokserze robili tak samo, to byliby mistrzami. Ale dla nich liczy się tylko fajny tatuaż, do tego obrażanie rywali na konferencjach czy ważeniu, a w ringu bida z nędzą.
- Janusz Pindera powiedział mi, że jak dzwoni Kosedowski, to boi się odbierać, bo wie, że zdarzyło się coś złego. O śmierci Grześka też ty jako pierwszy go poinformowałeś.
- Zgadza się, ale jak odchodzi ktoś, kto ma 80-90 lat i do tego ostatnio chorował, to nie ma aż takiego zaskoczenia, a Grzesiek kur** miał tylko 65 lat. Przecież my tydzień temu skakaliśmy razem na tym spotkaniu w szkole, a teraz go nie ma. Trudno w to uwierzyć, trudno się z tym pogodzić.
- Jakim człowiekiem tak na co dzień był Grzesiek?
- Życzyłbym każdemu takiego przyjaciela, jakim Grzesiek był dla mnie. Nigdy niczego nie odmówił, zawsze pomógł, zawsze wspierał w ciężkich chwilach. "Kominiarz" był po prostu świetnym człowiekiem.
- A dlaczego "Kominiarz"?
- Gdy zaczynali razem z bratem Pawłem boksować w kadrze seniorów, to mieli czarne czupryny, czarne wąsy, zakładali czarne kapelusze, chodzili w czarnych spodniach i płaszczach - wyglądali jak kominiarze. I tak zostało.
Janusz Pindera o zmarłym Grzegorzu Skrzeczu: To był bardzo twardy facet, boksował w zawodowy sposób
- Miałeś problem by ich rozróżnić?
- Wielu ludzi miało z tym problem, ale ja nie. Najdalej godzinę temu przyjaciel z Ełku przysłał mi dwa zdjęcia - jedno z Grześkiem, drugie z Pawłem - i spytał, który jest który. Wskazałem bez kłopotu. Ale jak mogłoby być inaczej, jak ja z nimi swego czasu spędzałem w roku 280 dni. Częściej widywałem się z nimi, niż z żoną czy dziećmi. Dochodziło do tego, że "Kominiarze" śnili mi się po nocach, a ja im. Takie były czasy.
- Wystąpiliście nawet razem w kultowej komedii "Chłopaki nie płaczą" Olafa Lubaszenki.
- Fajna przygoda. Mieliśmy kilka filmowych epizodów, bo rolami tego nazwać nie można, ale zawsze świetnie się przy tym bawiliśmy. Do dziś często na ulicy słyszę, jak młodzi ludzie mówią do siebie - "Patrz, to ten cwaniak z filmu". Grzesiek miał podobnie - nie raz ktoś podchodził do niego i mówił "To za bezpieczny weekend Władziu". Takich ludzi jak Grzesiek się nie zapomina.