"Super Express": - Emmanuel Olisadebe, który w latach 2008-2010 grał w chińskim Henan, opowiadał, że drużyna była jak oddział wojskowy. Piłkarze razem spali, jedli i trenowali. Pan w Guizhou Rehne też czuł się jak w koszarach?
Krzysztof Mączyński: - Od tamtych czasów wszystko się zmieniło. Przez półtora roku mieszkałem w pięciogwiazdkowym hotelu, miałem do dyspozycji siłownię, saunę, gabinety odnowy. Dowożono mnie na treningi. Chiny to kapitalne miejsce do życia. Życzliwi, pomocni ludzie, mnóstwo z nich mówi po angielsku. Gdy dzidziuś podrośnie, chętnie tam wrócę.
Krzysztof Mączyński żył w Chinach jak król
- Kuchnia też panu odpowiadała? Próbował pan potraw z psiego mięsa?
- Ktoś, kto w Polsce stołuje się w chińskich restauracjach, tak naprawdę nie ma pojęcia o tamtejszych specjałach. Tylko na miejscu można się przekonać, jak wszystko smakuje. A psa nie jadłem. Chociaż słyszałem, że w biednych dzielnicach ludzie żywili się psami i kotami.
- Nie bał się pan wyjechać do tak egzotycznej ligi?
- Kto przejdzie szkołę życia u trenera Adama Nawałki, nie boi się niczego. Kiedy pojawiła się oferta z Guizhou, z najbliższymi doszliśmy do wniosku, że kto nie ryzykuje, nie pije szampana. I to był strzał w dziesiątkę. Przeżyłem przygodę życia. Myślę, że zostawiłem po sobie dobre wrażenie.
- W 2011 roku Wisła pokazała panu drzwi, a jednak teraz przyjął pan jej ofertę.
- Ostatnie pół roku byłem w Chinach sam. Narzeczona w ciąży wróciła do Krakowa. Kiedy zapadła decyzja, że wracam, i pojawiła się oferta Wisły, wiedziałem, że chcę grać na Reymonta. Przeszłość oddzielam grubą kreską.