Patryk Dziczek do ligowej piłki – i do futbolu w ogóle - wrócił niespełna dwa miesiące temu. Wcześniej musiał wziąć z nią półtoraroczny rozbrat, ze względu na niezwykłe problemy zdrowotne. Badania, konsultacje u najlepszych specjalistów, wreszcie długie oczekiwanie na lekarską zgodę na ponowne podjęcie treningów i występy boiskowe – o tym wszystkim zawodnik opowiedział nam kilka tygodni temu, po podpisaniu kontraktu z macierzystym klubem i pierwszych występach na ekstraklasowych murawach. A teraz do owego „drugiego życia” dostał jeszcze dodatkowy zastrzyk motywacji od selekcjonera.
„Super Express”: - Gdzie „dopadła” pana wiadomość o wpisaniu przez selekcjonera pańskiego nazwiska na listę 47 zawodników szerokiej przedmundialowej kadry?
Patryk Dziczek: - Akurat jechaliśmy z żoną na obiad do rodziców, gdy trener Czesław Michniewicz ogłaszał tę kadrę publicznie. Ale... ja już wcześniej dowiedziałem się – bezpośrednio od niego, w rozmowie telefonicznej – że się w tym gronie znajdę.
- Czyli zaskoczenia nie było?
- Było parę dni wcześniej, w trakcie wspomnianej rozmowy. Zaskoczenie, ale przede wszystkim wielka duma. Wszyscy wiedzą, że prawie dwa lata prawie nie grałem w piłkę. Najpierw toczyłem walkę o to, by w ogóle powrócić do sportu. Potem, już w Piaście, walkę o każdą minutę na boisku. Teraz serce zabiło bardzo mocno: mogę powalczyć o pierwszą reprezentację, o mundial! Znakomity kop motywacyjny, coś pięknego. Najważniejsze teraz, by dopisywało zdrowie.
- Na razie jest 47 kandydatów do wyjazdu do Kataru, na finały mistrzostw świata poleci 26 piłkarzy. Wierzy pan, że znajdzie się i dla pana miejsce w samolocie?
- Mam świadomość, że będzie mi trudno pojechać na mundial, ale... w piłce wszystko jest możliwe. Wierzyłem przez wiele miesięcy w swój powrót na boisko, więc i teraz zrobię wszystko, by wykorzystać okazję do znalezienia się w Katarze. Oczywiście muszę w najbliższych paru tygodniach dołożyć od siebie jeszcze więcej niż dotychczas, by dać selekcjonerowi powód do głębokiego zastanowienia, dać argumenty za moją obecnością na mundialu. Ale nawet jeśli teraz się nie uda, jest to fantastyczny zastrzyk optymizmu dla mnie ze strony trenera. Ważne dla mnie potwierdzenie, że mogę być członkiem reprezentacji. Patrzę w przyszłość i wierzę, że mogę się w niej znaleźć na stałe.
- Kiedy selekcjoner odpowiadał na pytanie o pańską nominację, odwołał się do porównania z Grzegorzem Krychowiakiem. Czuje się pan na siłach wypełniać w reprezentacji rolę do tej pory jemu przypisaną?
- Porównanie bardzo fajne dla mnie... Grzegorz wiele dobrego dla kadry zrobił, przeszedł w karierze megakluby. Usłyszeć od selekcjonera, że mógłbym – na wzór „Krychy” - być podstawowym zawodnikiem reprezentacji to świetna sprawa. A że na tej akurat pozycji nie ma wielkiej rywalizacji, naprawdę mam nadzieję, że moja praca do tej reprezentacji zaprowadzi mnie na dłużej.
- Nie boi się pan hejtu, że to powołanie na wyrost?
- Zawsze znajdą się osoby, które będą krytykować wszystko. Przez wiele miesięcy nie brakowało ludzi, którzy prorokowali, że już nigdy na murawę nie wrócę. Nie odnosiłem się do tych głosów, nie tłumaczyłem publicznie, jak wygląda moja sytuacja. Prawdę znałem tylko ja i moi najbliżsi, a media i kibice zazwyczaj mijali się z nią. Walczyłem ile sił, by wrócić do tego, co kocham – i wielu z tych „życzliwych” utarłem nosa. Owszem, teraz znów zdarzają się negatywne komentarze, ale ja skupiam się na swoim zdrowiu i na kolejnych krokach do przodu. Twardo stąpam po ziemi, wiem, na co mnie stać i... bardzo marzę o tym debiucie z orzełkiem na piersi.
- Powiedział pan, że byliście z żoną w drodze do rodziców, gdy selekcjoner wymieniał pańskie nazwisko. Jak zareagowali najbliżsi?
Tacie już sygnalizowałem wcześniej, że może być taka sytuacja. Oczywiście ucieszył się, ale i z miejsca przypomniał, że przede wszystkim muszę dalej robić swoje. Że mam się skupić na tym, by dbać o swoje zdrowie i cały czas ciężko pracować. Tato to ważna postać w mojej przygodzie z piłką, od samego jej początku.
- Proszę powiedzieć coś więcej...
- Za piłką biegam od małego. Kiedy byłem jeszcze przedszkolakiem, właśnie tato zabierał mnie na betonowe – dziś jest już tam tartan, ale wtedy czasem miewałem od tego betonu pozdzierane kolana – boisko w Pyskowicach i próbowaliśmy wspólnie „coś” robić z piłką. Był moim pierwszym piłkarskim nauczycielem; wskazywał, co muszę poprawić. Kiedy w wieku siedmiu lat dołączyłem do klubu, wiele uwag od trenerów pokrywało się z wcześniejszym przekazem taty. A on do tej pory wciąż potrafi zanalizować moje występy, podpowiedzieć coś, doradzić. Bardzo sobie to cenię.
- Mama nad zdartymi kolanami załamywała ręce?
Mamie też muszę za wielkie poświęcenie i cierpliwość podziękować. Codziennie rano, jadąc do pracy, dowoziła mnie do Gliwic do cioci, skąd potem sam szedłem do szkoły podstawowej i do gimnazjum. Mama kończyła pracę o 15.00, ale cierpliwie czekała na koniec moich treningów: czasem do 17.00, nawet do 18.00, by zabrać mnie do domu. Dziewięć lat to trwało. Czasem chodziłem niewyspany, bo dzień w dzień musiałem wstawać o 6.30, ale – jak widać – warto było.
- 17 kwietnia 2013 – z czym się panu kojarzy ta data?
- Prawdę mówiąc – nie wiem. A powinna?
- Debiut w reprezentacji U-15, u trenera Roberta Wójcika, w meczu z Walią, wygranym 2:0.
- Mogło tak być, choć naprawdę szczegóły nie utkwiły mi w pamięci. Pamiętam za to większość chłopaków, przyjeżdżających wtedy na zgrupowania
- Ale tylko jeden z tamtej ekipy znalazł się – jak pan – w szerokiej kadrze na mundial w Katarze. Wie pan, kto?
- Hm... Kamil Jóźwiak?
- Tak, brawo!
- Ja w tamtych czasach często brałem udział w konsultacjach reprezentacji mojego rocznika, ale.... niewiele grałem. Zazwyczaj siedziałem na ławce, a nawet na trybunach. Musiałem udowadniać przy każdej okazji, ze zgrupowania na zgrupowanie, że się do drużyny narodowej nadaję. Minut zbierałem niewiele, dopiero w kolejnych latach udało się wywalczyć nieco mocniejszą pozycję.
- Zwłaszcza w „młodzieżówce” Czesława Michniewicza. Mistrzostw Europy w 2019 żal?
- Żal. Wygraliśmy przecież dwa mecze z naprawdę topowymi zespołami: Belgią i Włochami. A na koniec fazy grupowej dostaliśmy straszny cios – 0:5 z Hiszpanią. Myślę, że byliśmy mocno podmęczeni dwoma wcześniejszymi spotkaniami, a poza tym rywale po prostu byli lepsi. Zresztą potem wygrali cały turniej, a my – mimo 6 punktów na koncie – pojechaliśmy do domu.
- Środek pola w tamtej ekipie Czesława Michniewicza wyglądał tak: Patryk Dziczek – Krystian Bielik – Szymon Żurkowski. Powtórka w Katarze?
- Ale bym sobie tego życzył! „Żurek” i „Bielu” naprawdę mają wielkie umiejętności, a we trójkę fajnie się na boisku odnajdywaliśmy. Jeśli nie w Katarze, to może w dalszej przyszłości jeszcze w takie zestawie spotkamy się na boisku w reprezentacyjnej koszulce?
- Wtedy, w tych Włoszech, po odpadnięciu z mistrzostw, łezkę pan uronił?
- Nie. Ale był moment, kiedy popłynęła. To było po debiucie w ekstraklasie z Cracovią, w czerwcu 2015. Zagrałem słabe 45 minut, zostałem zdjęty w przerwie i na długo – prawie na dwa lata! - wypadłem z ekstraklasowego obiegu. Trudne doświadczenie...