„Super Express”: – Zwolnienie było dla pana całkowitym szokiem, czy pojawiały się ostrzeżenia, że klub może sięgnąć po takie rozwiązanie?
Bartosz Krzysiek: – Szok? Może nie do końca. Decyzja była dotkliwa, ale szczerze mówiąc przeczuwałem, że może się coś takiego wydarzyć. Tym bardziej że ostatnimi czasy były wysyłane pewne sygnały ze sztabu, także do mojego agenta. Zaskoczenie dotyczy jedynie tego, że sądziłem, iż ostatnim spotkaniem (porażka 2:3, ale aż 40 pkt. Polaka, drugiego punktującego ligi – red.) się obroniłem. Wyszło na to, że moje osiągnięcia nie mają znaczenia, tak czy inaczej ponoszę odpowiedzialność za wyniki drużyny. Skoro specjalista od rozwiązywania problemów nie funkcjonuje w ekipie tak jak sobie wymarzyli, to najłatwiej się go pozbyć. Oni w takich sytuacjach chronią swoich, to taka kultura, obcokrajowiec jest na cenzurowanym. Zresztą trzeba lojalnie przyznać, że w kontrakcie jest zapis mówiący o możliwości rozwiązania umowy ze względu na złe wyniki zespołu.
Polski siatkarz Bartosz Krzysiek odstrzelony z koreańskiego klubu. Kuriozalne powody
– Mówiąc przekornie: gdyby zespół wygrywał, a pan grał słabiej, nie byłoby problemu?
– Łatwiej by to było zaakceptować kierownictwu. To byłby wówczas problem między mną a drużyną i sztabem. Nie byłoby większego kłopotu na górze, bo to przecież tam została podjęta decyzja, a nie przez trenera. Zacznijmy jednak od tego, że ta drużyna była generalnie nieograna, złożona w dużym stopniu z niedawnych zmienników, mająca szkoleniowca debiutanta. Nagle ci chłopcy stali się pełnoprawnymi szóstkowymi siatkarzami, od których się wymagało, by trzymali poziom. A tego nie robili. Do tego szefowie wymarzyli sobie drogę po mistrzostwo i to najlepiej od razu w tym sezonie. I to determinowało ich decyzje. Błąd popełniono przy koncepcji. Przebudowa teamu – jak najbardziej, ale trzymajmy się trzyletniego planu, a nie bądźmy rozczarowani już po kilkunastu kolejkach.
– Czuł się pan jak kozioł ofiarny?
– Od pewnego momentu niemal po każdym przegranym meczu w szatni na gorąco trener przy całej drużynie publicznie oceniał moje akcje: „Gdyby Bartek skończył jakąś piłkę, czy zagrał inaczej... Bartek to, Bartek tamto”. Byłem, można tak powiedzieć, grillowany. To było trudne pod względem mentalnym, bo nie dość, że dawałem z siebie po 120 procent na treningach, robiłem w sumie więcej niż powinienem, zostałem topowym punktującym ligi, to po porażkach słyszałem, że to moja wina. To, że na przykład w danym meczu mieliśmy 20–30 procent przyjęcia, nie miało oczywiście żadnego znaczenia. Od zagranicznego siatkarza w Korei oczekuje się, by był superbohaterem, wszystkie oczy są zwrócone na niego. Tylko że w efekcie ponosi winę tak naprawdę za wszystko. Odpowiedzialność grupowa występuje, tyle że skierowana w stronę jednego zawodnika...
Przykra porażka i fatalny występ Bartosza Bednorza. Te statystyki to katastrofa
– Czyli został pan potraktowany niesprawiedliwie, ale to po prostu tam tak działa?
– W dużym stopniu tak, ale żeby było jasne, ja też potrafię się uderzyć w pierś i przyznać, że było parę momentów, w których pewne sytuacje mogłem rozwiązać lepiej i to mogłoby pomóc w odniesieniu jakiegoś zwycięstwa. Nie twierdzę, że byłem nieskazitelny i zawsze grałem perfekcyjnie. Poza tym poddałem się woli szkoleniowców w kwestiach taktycznych. Ich idea gry atakującego jest taka, że nie ma kombinowania technicznego, kiwek, nabijania na blok. Liczyła się siła, bez względu na to, czy dana piłka się do takiego uderzenia w ogóle nadaje. Ich podejście jest takie, że bombardier nie może bić lekko, bo każde odpuszczenie oznacza słabość, a to informacja dla otoczenia, że w zespole jest problem mentalny. Ale kiedy w związku z tym nakazem taktycznym coś mi się nie udawało, media wytykały mi błędy.
– Na dobre zraził się pan po tym wszystkim do ligi koreańskiej?
– Na ostatnim spotkaniu trener mnie... chwalił, mówił, że mnie nie zapomni i że wiele dla niego znaczyłem oraz że pokazałem się z bardzo dobrej strony w lidze. Jego zdaniem, wielu szkoleniowców zwróciło na mnie uwagę i powinienem w przyszłym sezonie znowu startować w drafcie. To samo twierdził mój koreański agent, który będzie się starał mnie wypromować w przyszłym roku. Nie zamykam więc sobie furtki do Korei. Uznaję, że to było pierwsze przetarcie, po którym stanę się mądrzejszy. O Bluefangs o tyle ciężko mi mówić źle, że jeśli chodzi o samą organizację, warunki do treningu, odnowy, kuchnię i całą otoczkę, to jest najwyższy poziom, z jakim miałem kiedykolwiek do czynienia w profesjonalnej karierze w siatkówce. Na mecze wyjazdowe, do miast odległych o 180 kilometrów, jeździło się dwa dni wcześniej i mieszkało w hotelu z gorącymi źródłami. Wyciągnęli mnie fizycznie, podkręcili moją formę na najwyższe obroty. Nie chcę się skupiać na narzekaniach, po prostu nie wypaliła strona sportowa, gdzie oczekiwania rozminęły się z realiami.