"Super Express": - Sporo było zawirowań u ciebie w ostatnich tygodniach, wspominałeś nawet o zakończeniu kariery, więc pewnie odetchnąłeś, gdy wreszcie oficjalnie ogłoszono walkę w Anglii?
Krzysztof Głowacki: - Oj tak, bardzo duży kamień spadł mi z serca. Starzeje się, młodszy nie będę i nie mogę tylko trenować. Ja muszę walczyć, to mnie napędza, to mnie nakręca. Jak wreszcie oficjalnie podano termin pojedynku, to wróciła motywacja i chęci do przychodzenia na salę.
- W mocnym treningu jesteś od dawna, prawda?
- Na sto procent zasuwam już od września. Najpierw miała być inna walka w październiku, potem pojawiła się opcja bitki z Riakporhe, ale i jej termin ciągle się zmieniał. Listopad, grudzień no i ostatecznie stanęło na styczniu. Wreszcie, bo ile można czekać!
- Po drodze zrezygnowałeś także z walki o mistrzostwo Europy.
- Zgadza się. Mnie interesują tylko największe walki, o najcenniejsze trofea. Wygrana w starciu o pas mistrza Europy tak naprawdę niewiele by mi dała. Musiałby ten tytuł potem pewnie z dwa razy obronić i może dopiero wtedy pojawiłaby się opcja na coś więcej. A ja już nie mam czasu, muszę się bić z bardzo dobrymi rywalami, bo tylko to może mnie doprowadzić do kolejnego starcia o mistrzostwo świata.
- Czy batalia z Riakporhe to może być twoja ostatnia szansa, by w niedalekiej przyszłości powalczyć o ten upragniony tytuł mistrza świata?
- Jak najbardziej, to może być taki mój ostatni taniec. Ta walka odpowie na wiele pytań, w tym na te najważniejsze - w którym miejscu teraz jestem. Mam nadzieję, że jeszcze przede mną dużo dobrego, ale najpierw muszę pokonać Riakporhe.
Świąteczna wymiana uprzejmości polskich pięściarzy. Nazwał byłego mistrza świata fiu***!
- Oglądasz walki rywali, czy zostawiasz to trenerowi Andrzejowi Liczikowi?
- Raczej zostawiam trenerowi, ale rzuciłem okiem na kilka jego walk i muszę przyznać, że jest mocno narwany. Do tego silny, wysoki, z dużym zasięgiem ramion. Na pewno czeka mnie trudna przeprawa.
- To będzie twój drugi raz w Wielkiej Brytanii. Pierwsza wyprawa nie skończyła się dobrze, bo przegrałeś w walce o pas mistrza świata z Lawrencem Okoliem.
- Nie chcę już do tego wracać. Prawda jest taka, że tamtej walki nie powinno być, ale pojedynków o mistrzostwo świata się nie odmawia. Trzeba było jechać i tyle.
- Lubisz jeździć na teren wroga?
- Lubię. To mnie dodatkowo mobilizuje. Zdaję sobie sprawę, że na punkty nie wygram. Przy wyrównanej walce nie ma na to szans, jedyna opcja, to rzucić go kilka razy na deski i wtedy pewnie sędziowie daliby mi zwycięstwo. Nie mogę się jednak na nich oglądać, muszę wziąć sprawy w swoje ręce i zrobić wszystko, by wygrać przed czasem.
- Ostatnie sparingi toczyłeś z Krzysztofem "Diablo" Włodarczykiem. Czy po tylu latach i tylu wspólnych sparingach "Diablo" jest w stanie jeszcze czymś cię zaskoczyć?
- Oczywiście. Poza tym te ostatnie sparingi chciałem stoczyć z kimś mocno bijącym, a Krzysiek nadal potrafi mocno przyłożyć. Uwierzcie mi na słowo (śmiech). Przerabialiśmy kilka akcji pod Riakporhe, "Diablo" wypadł znakomicie. Bardzo mu dziękuję, bo włożył ogrom serca i pracy, by mi pomóc przed tą walką. Jestem mu bardzo wdzięczny.
- To czego ci życzyć na te najbliższe dni?
- Tylko zdrowia. O resztę zadbam sam, nie zawiodę kibiców. Jak zwykle zostawię całe serce w ringu.
Mateusz Borek wstrząśnięty spotkaniem z byłym polskim mistrzem. "Byłem przerażony jego sytuacją"