Przed ostatnią kolejką Lewandowski miał o jedno trafienie mniej od Kiesslinga, ale wiedział, że przy obecnej formie może jeszcze przegonić Niemca. Spotkanie z „Wieśniakami” zaczęło się w wymarzony sposób dla „Lewego” i Borussii, bowiem już w 6. minucie polski atakujący wpisał się na listę strzelców, dając prowadzenie ustępującym mistrzom Niemiec. Później było już gorzej. Mimo wielu klarownych sytuacji Lewandowski nie potrafił ponownie umieścić futbolówki w bramce, seryjnie pudłowali także jego koledzy z zespołu.
Stare piłkarskie porzekadło mówi, że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić. Nie inaczej było w sobotę na Signal iduna Park. Karma odwróciła się od podopiecznych Juergena Kloppa w ostatnim kwadransie, kiedy goście wywalczyli dwa rzuty karne, a po drugim z nich z boiska został wyrzucony Roman Weidenfeller. Obie jedenastki na bramki zamienił Sejad Salihović. Grające w przewadze Hoffenheim nie dało sobie wydrzeć zwycięstwa z rąk i dowiozło korzystny rezultat do końca.
Pocieszeniem dla kibiców miała być korona króla strzelców Roberta Lewandowskiego, który dzięki trafieniu z pierwszej połowy zrównał się w klasyfikacji z Kiesslingiem. Zaraz po ostatnim gwizdku fani i sam zawodnik dowiedzieli się jednak, że niemiecki napastnik zdobył bramkę w doliczonym czasie gry w meczu z Hamburgerem SV i w ten sposób samodzielnie wywalczył tytuł najlepszego strzelca rozgrywek.
Było bardzo blisko. Mimo wszystko gratulujemy Robertowi, bo 24 gole w sezonie to też wynik godny uznania, zwłaszcza że atakujący BVB ma na swoim koncie także 10 trafień w prestiżowej Lidze Mistrzów.