Wielokrotny reprezentant Polski ma poprowadzić zespół do kolejnego mistrzostwa amerykańskiej ligi MLS.
"Super Express": - Columbus Crew broni tytułu, więc rolę powierzono panu mocno niewdzięczną. Bo poprawić wyniku się nie da, a presja na mistrzu zawsze spoczywa ogromna...
Robert Warzycha: - Poprzeczka rzeczywiście wisi wysoko, ale z drugiej strony mam ogromną satysfakcję, bo skoro zostałem pierwszym trenerem mistrza USA, to ktoś uznał, że się do tej roli nadaję. Poza tym trzeba pamiętać o tym, że w poprzednim sezonie nie załapaliśmy się nawet do play-off, byliśmy jedną z najsłabszych drużyn w MLS i tę drużynę praktycznie budowaliśmy od podstaw. A tytułu nie wygrywa się co rok, tak jak robił to mój Górnik Zabrze, w którym grałem w latach 80. i który był mistrzem Polski cztery razy z rzędu. Tu poziom ligi jest wyrównany i jeżeli ktoś myśli, że będziemy mistrzami co rok, to znaczy, że się nie zna na piłce.
- Wszyscy podkreślają znakomity kontakt, jaki ma pan z piłkarzami. To, że był pan wybitnym piłkarzem, pomaga?
- Na pewno tak. Ale przede wszystkim trzeba mieć odpowiedni charakter, żeby potrafić tę bardzo ważną więź z zawodnikami nawiązać.
- A nie chciałby pan spróbować sił w polskiej lidze?
- Wyjechałem z Polski w 1991 roku i wszystkie moje dzieci wychowywały się za granicą. W Stanach siedzimy od 13 lat i tu jest nasz dom. Tu zyskałem szacunek jako piłkarz, trener i człowiek i nie ma sensu tego zmieniać. Zresztą w Polsce jest bardzo dużo młodych szkoleniowców, w tym moi znakomici koledzy z reprezentacji: Janek Urban i Rysio Tarasiewicz. Kibicuję im i cieszę się, patrząc, jakie sukcesy odnoszą. Dlatego nie ma sensu, żebym nagle wracał do Polski i odbierał im chleb (śmiech).
- Podobno zapuścił pan korzenie w USA ze względu na tragedię rodzinną.
- Tak. Mój syn Bartosz zachorował ciężko na raka, kiedy miał 8 lat. To był dramat, spędziliśmy rok w szpitalu, syn przechodził operacje, chemioterapię. Teraz ma 19 lat i na szczęście jest już zdrowy. Ale nigdy nie zapomnę przyjaciołom z Columbus wspaniałej opieki medycznej, którą Bartkowi zapewnili.
- Syn też gra w piłkę?
- Tak i radzi sobie znakomicie. Zresztą drugi syn Konrad też jest piłkarzem, obaj grają w lidze uniwersyteckiej. A córka Oliwia trenuje w liceum. Cała trójka talent piłkarski odziedziczyła po ojcu i mam nadzieję, że prześcigną tatę.
- Soccer nie jest w USA zbyt popularny. Jaki jest poziom ligi MLS?
- Liga bazuje głównie na graczach amerykańskich, a gwiazdy takie jak David Beckham to rzadkość. Myślę, że poziom jest zbliżony do środka tabeli polskiej ekstraklasy. Wisła, Legia czy Lech byłyby tu w czołówce.
- Pana nazwisko zawsze pojawia się w polskich mediach, gdy jakiś Polak ma szansę strzelić wreszcie gola w angielskiej Premiership. Ktoś zdejmie w końcu po 16 latach tę pana klątwę?
- Ja na pewno żadnej klątwy nie rzuciłem i cały czas trzymam kciuki, żeby jakiś Polak tę bramkę w Anglii strzelił. Przede wszystkim szkoda, że naszych rodaków w najlepszej lidze na świecie jest tak mało, no ale takie czasy i pewnie też taki poziom naszego futbolu. A przy okazji chciałem jedną rzecz sprostować. Kiedy wymienia się Polaków, którzy strzelili gola na Wembley, mówi się o Domarskim, Citce i Brzęczku, a o mnie się zapomina. A ja też na Wembley strzeliłem, to był gol dla Evertonu w finale Pucharu Ligi Angielskiej!