„Super Express”: - Irytuje pana to długie oczekiwanie na selekcjonera?
Michał Listkiewicz: - Co nagle, to po diable. Lepiej jest poczekać jeszcze tydzień, niż później żałować jak w przypadku Paulo Sousy. Bo przecież decyzja o zwolnieniu Brzęczka i zastąpienia go Sousą była podjęta w wariackim tempie. Nawet niektórzy członkowie zarządu PZPN dowiedzieli się z mediów. Pośpiech nie posłużył, bo Sousa okazał się słabym trenerem i jeszcze gorszym człowiekiem. Popieram Cezarego Kuleszę w sposobie działania, niech rozmawia, niech „obwącha” tych kandydatów. Ja też spotykałem się z kandydatami w dużej tajemnicy. Mogę dziś zdradzić, że nawet w czeskim Cieszynie w restauracji „Pod Jeleniem” spotkałem się z trenerem Liczką, żeby nikt nas nie namierzył.
- To pan zatrudniał Leo Beenhakkera. Jak pan to wspomina?
- Od początku byłem pod wrażeniem klasy Beenhakkera. Charyzmatyczny dżentelmen, wielka osobowość. Ale nie tylko to zdecydowało. Miał ogromny dorobek, prowadził Real czy reprezentację Holandii, wprowadził na mundial Trynidad i Tobago. Ale zdecydowało też to, że bez grymasów zgodził się na polskich współpracowników. Ale faktem jest też, że praca Beenhakkera w Polsce dzieliła się na dwa etapy. Pierwszy pełen entuzjazmu, zarażający optymizmem. I drugi, ten znacznie już gorszy.
Początek końca Paulo Sousy we Flamengo? Piłkarze mają go dość, podważają jego metody
- Co pan sądzi o kandydaturze Andrija Szewczenki?
- Zastanawia mnie, że eksponuje się dwójkę jego współpracowników, a nie samego Andrija. Wygląda mi to na to, że on ma dać tylko twarz, a całą robotę wykonują asystenci. Nie chciałbym, żeby tak było w repreznetacji Polski. Poza tym w sztabie brakuje mi polskich nazwisk. Mam nadzieję, że jeśli to będzie Szewczenko, to obok tych Włochów będą przynajmniej trzech Polacy.
- Poznał pan Szewczenkę?
- Oczywiście. Był ambasadorem podczas ubiegania się o Euro 2012. Bardzo miły człowiek, światowiec. On równie dobrze czuje się w Londynie i w Kijowie, mówi w kilku językach. Bardzo miły człowiek, jest bezpośredni w kontaktach, często uśmiechnięty. Ale nie stroi fochów i nie robi z z siebie wielkiej gwiazdy.
- A jaki jest jako trener?
- Można na niego patrzeć przez pryzmat Genoi, z której odszedł bardzo szybko. Ale włoskie kluby lubią często zmieniać trenerów. Natomiast w reprezentacji Ukrainy ma bardzo znaczące osiągnięcia. Z takie postsowieckiej drużyny Ukraińcy wyrośli na ekipę grającą świetny futbol. Ale pytanie, ile w tym było Szewczenki, a ile pracy włoskiego sztabu.
- Optuje pan za Polakiem czy obcokrajowcem?
- Nie dlatego, że jestem starszej daty, ale uważam, że powinniśmy wrócić do polskiego szkoleniowca. W ogóle teraz już coraz rzadziej zatrudnia się obcokrajowców w reprezentacjach. Kiedyś to była moda, tacy wędrownicy jak Lothar Matthaeus czy Berti Vogts oferowali swoje usługi wszędzie. Vogts pisał nawet do mnie, a potem okazało się, że osiem podobnych listów rozesłał po całej Europie. I w końcu trafił do Azerbejdżanu. Generalnie dzisiaj szuka się albo wielkich fachowców zza granicy, albo bierze się swojego trenera. To ma też wydźwięk sentymentalno-psychologiczny. My kochamy to co polskie, jesteśmy przywiązani do symboli czy świąt. Mamy kilku polskich trenerów, którzy moim zdaniem mogliby przejąć tę reprezentację, jak Jan Urban czy Adam Nawałka, Michał Probierz czy Czesław Michniewicz. A tak w ogóle to ja bardzo żałuję, że Jerzemu Brzęczkowi nie pozwolono dokończyć pracy. Być może bylibyśmy w innym miejscu, wypadli lepiej na Euro, a Brzęczek dalej byłby selekcjonerem.