„Super Express”: – Ciężko się żegnać?
Mariusz Wlazły: – Pewien etap mojego życia się kończy i nie jest tak, że można się przygotować na towarzyszące temu silne emocje. Natomiast można być gotowym na sam moment przejścia z roli zawodnika do nowych zadań i tutaj wykonałem sporą pracę, z dobrym efektem. Uważam, że to wszystko przebiegło optymalnie i łagodnie. Poza tym fajnie pożegnać się przy tak miłym udziale kibiców.
– Od kiedy wiedziałeś, że ten sezon będzie pożegnalnym?
– Mniej więcej od dwóch lat szykowałem się do tej chwili. Dokładnej daty wówczas nie określałem, przypuszczałem, że zagram jeszcze sezon lub dwa. W tym roku jasno została określona moja rola w klubie, pomagałem na ile mogłem, wyciszyłem się sportowo. Wiedziałem, że zbliża się koniec i praktycznie od początku sezonu miałem świadomość, że będzie ostatnim.
Grbić zaszokował, ponownie odstrzelił Drzyzgę! Znamy powołania w reprezentacji siatkarzy
– Dałbyś radę grać dłużej?
– Dałbym, nie zmusza mnie do odejścia jakiś problem ze zdrowiem, chociaż na pewno nie regeneruję się już tak jak moi 20-letni koledzy. Tyle że nie mógłbym przez cały sezon grać na swoim optymalnym poziomie. A chciałbym wykonywać wszystko perfekcyjnie, co jest i wadą, i zaletą. Przed klubem stoją określone cele i ja z pełną odpowiedzialnością nie mógłbym zagwarantować wysokiego poziomu. Wiele razy mówiłem, że nie będę przeciągał kariery w nieskończoność, po to tylko, żeby jakoś funkcjonować. Gdyby to mnie dotyczyło, to źle bym się z tym czuł.
– Jaka jest tajemnica twojej sportowej długowieczności?
– Myślę, że każdy chciałby dotrwać do czterdziestego roku życia w zawodowym sporcie, to z pewnością duże osiągnięcie. Mój sekret polegał na tym, że potrafiliśmy ze sztabami klubowymi dopracować taki system i plan treningowy, który mi pozwalał na przekraczanie granic organizmu bez ponoszenia uszczerbku na zdrowiu.
– Kiedy patrzysz wstecz na karierę, jest jaki moment, jakiś mecz, który wspominasz najcieplej, najważniejszy w życiu?
– Nie umiem odpowiedzieć, chociaż często jestem o to pytany. Musiałbym przeanalizować 20 lat i olbrzymią liczbę spotkań. Jak wybrać ten jeden, jedyny, najważniejszy? Dla mnie najważniejsza była informacja, jaką dawały kolejne mecze, pewność siebie, jaką u mnie budowały i to, że niosły mnie do osiągania coraz wyższych celów. Porażki też miały znaczenie, bo pozwalały lepiej analizować to, co się robi i czy się to robi dobrze. W tym sensie każdy mój mecz miał swoją wagę.
Karol Kłos po 13 latach kończy karierę w Skrze i jest doceniony jak Wlazły
– Złoto MŚ 2014 jest szczytowym twoim osiągnięciem, ale czy to srebro z 2006 r. nie miało kluczowego znaczenia dla przyszłości polskiej siatkówki?
– Otworzyło w niej nowy rozdział. Sukces pomógł w rozwoju dyscypliny, jej popularyzacji w mediach, szkoleniu młodzieży. To się przełożyło na to, co mamy teraz. Niestety albo i stety, trener kadry ma olbrzymi ból głowy, kogo zabrać na kolejną imprezę, bo jest z kogo wybierać. Medal w Japonii był wyczekiwany od lat, nie mogliśmy postawić kropki nad i, pukaliśmy ciągle do tych drzwi z napisem „wielka siatkówka”, ale nikt nie otwierał. Ktoś powie, że przegraliśmy złoto, ale dla mnie my wtedy wygraliśmy srebro. Brazylia była nieosiągalna w tamtym momencie. Potem ją dogoniliśmy i pokonaliśmy w 2014 i 2018. W zeszłym roku zdobyliśmy w MŚ drugie miejsce i wielu ludzi mówiło: niedosyt. Drodzy państwo, gdyby ktoś powiedział kilkanaście lat temu, że na trzech kolejnych mundialach zdobędziemy dwa złota i srebro, każdy by to wziął w ciemno.
Ten siatkarz wyrasta ponad wszystkich, nawet Leon i Semeniuk nie mają szans
– Bez twojego wielkiego powrotu do kadry na mundial 2014 może znowu obeszlibyśmy się smakiem.
– Cieszyłem się, że mogłem wrócić do reprezentacji, sporą pracę wykonał też związek, który lepiej zadbał o potrzeby i traktowanie graczy. Chciałem się pożegnać z kibicami kadry z boiska, tak jak wypada sportowcowi. Nadarzyła się szczególna okazja, dzięki czemu na klarownych zasadach oraz bez niedomówień można było się szykować do mistrzostw świata. A potem sięgnąć po najwyższe trofeum.
– Gdyby trenerem nie został twój kolega z parkietu Stephane Antiga, też byś wrócił?
– Nie chcę gdybać, ale jeśli zostałyby spełnione i jasno określone warunki współpracy z obu stron, to nie widziałbym problemu. Ja zawsze staram się trzymać ustalonych ram funkcjonowania, bez niedopowiedzeń i atmosfery niepewności. Unikam sytuacji niejasnych, co nie znaczy, że czasami nie trzeba pójść na jakieś kompromisy, bo przecież nie wszystko da się przewidzieć.
– Swoje ci się dostało za to, że stawiałeś twarde warunki w rozmowach z PZPS.
– Był to bolesny i nieprzyjemny dla mnie okres, ale to, co zostało potem zrobione, okazało się właściwe i wiele zmieniło w zasadach panujących w kadrze. Siatkarze mogą dzisiaj bez myślenia o otoczce organizacyjnej skupić się na grze w reprezentacji. Nie zajmują się innymi rzeczami, mają czystą głowę. To ważne, że ktoś to zauważył, poważnie potraktował i zmienił.
Taką funkcję obejmie w klubie Mariusz Wlazły po zakończeniu kariery. Nietypowa rola legendy
– Po karierze zostaniesz przy siatkówce w roli związanej z psychologią. Każdy zawodowy sportowiec potrzebuje psychologa?
– Na każdego zawodnika działają presja, stres i emocje. Są tacy, którzy sobie z tym radzą, ale tu nie chodzi tylko o odporność psychiczną. Także o trening umysłu, który powoduje, że jesteśmy w stanie wyobrazić sobie dane ruchy na boisku, umieścić je w pamięci mięśniowej i potem sięgać po to w czasie treningu czy rywalizacji. W sportach indywidualnych, np. tenisie, psychologowie są w sztabach zawodników. Pomagają wydobyć cały potencjał sportowca i przygotować do wielkich rzeczy. Każdy świadomy zawodnik powinien z tego skorzystać i traktować jak element treningu.
– A jak ty dawałeś sobie radę ze stresem? Na boisku raczej nigdy nie reagowałeś bardzo nerwowo czy emocjonalnie.
– Ja sobie wypracowałem pewne schematy, które były w tym pomocne. Nie działo się to od razu, to była metoda prób i błędów, która w pewnym momencie zadziałała. Trudno mi uwierzyć, gdy sportowiec mówi, że nie odczuwa stresu. On jest na porządku dziennym, pytanie brzmi jak sobie z nim poradzić. I czy on nam pomoże, podziała mobilizująco, czy też nas zepnie, skrępuje ruchy i nie pozwoli myśleć logicznie. Uważam, że każdy może spróbować sobie pomóc poprzez kontakt z psychologiem. On nie da gotowych rozwiązań, ale wskaże gdzie i jak ich szukać.
– Chyba nie musisz się martwić o następcę? Cała siatkarska Polska ostatnio zobaczyła twojego syna Arka serwującego kropka w kropkę jak jego tata...
– Syn pracuje na własny rachunek. Nie uczestniczę w jego rozwoju sportowym z punktu widzenia trenera. W pełni ufam szkoleniowcom, którzy z nim pracują, oni się znają na swojej robocie. Mogę służyć radą, jeśli mnie o coś zapyta, podpowiedzieć rozwiązania, ale on musi do wszystkiego dojść sam. Przyznaję, że wygląda na zagrywce jak moja wierna kopia. Wynika to z jego zmysłu obserwacji, on od najmłodszych lat mnie podpatrywał i wyciągał z tego sporo dla siebie. Naturalnie przyswoił pewne zachowania, a że ma łatwość zapamiętywania całych sekwencji ruchowych, szybko sobie to układa w głowie. I gdy patrzę jak on to robi, to tak jakbym siebie widział w lustrze.
– Spytam cię teraz jako osobę, która na nowym etapie życia zajmie się psychologią sportu. Nie obawiasz się, że nazwisko Wlazły okaże się dla syna obciążeniem, bo wszyscy będą go porównywać do sławnego ojca?
– Nie da się uniknąć tych porównań. Wiele razy z synem o tym rozmawialiśmy i powtarzaliśmy mu, że nie jest Mariuszem, tylko Arkadiuszem Wlazłym. Ma iść swoją drogą, budować własną karierę. Ja mogę mu pomóc jako rodzic, a nie były siatkarz, który go będzie gdzieś pchał na siłę. On ma sam podejmować decyzje, ja za niego życia nie przeżyję. Wie, że czeka go wiele pracy, by mieć solidny fundament, by móc funkcjonować na najwyższym poziomie w świecie sportu.
– Sportowcy tuż po zakończeniu kariery często mówią, że przeżyli na początku szok, nie wiedzieli, co ze sobą robić. Ty chyba nie będziesz miał z tym problemu?
– Kiedy sportowcy przestają funkcjonować w pewnym reżimie, z planem zajęć, tą całą monotonią, to czasem się nie odnajdują w normalnym życiu. Brak zajęcia i rytmu dnia może sprawić, że czują się niepotrzebni, co zresztą bywa przyczyną stanów depresyjnych. Ja się do tego dobrze przygotowałem, inaczej mógłbym się rano obudzić i nie bardzo wiedzieć, co ze sobą zrobić. Mam to za sobą, ale i tak nie przewidzę przecież wszystkiego, co może się wydarzyć, kiedy zagram w piątek ostatni mecz, a w sobotę będzie już „po frytkach”. Moje życie siatkarskie się nie kończy, tylko się zmieni. Będę miał co robić zawodowo. Ale z drugiej strony będę mógł rozwijać wiele rzeczy w życiu prywatnym, które do tej pory spychałem na dalszy plan, nie mając na nie czasu.
– Jak na przykład zamiłowanie do artystycznej fotografii?
– Jeśli chodzi o pasję fotograficzną, chciałbym jak najwięcej podróżować. Na pewno chętnie wrócę na Islandię, którą już kiedyś odwiedziłem, ale byłem tam zbyt krótko. Są też Hawaje z czynnymi wulkanami, czy niesamowite miejsca w górach. Wreszcie też będę mógł sobie pojeździć na nartach, co do tej pory było niemożliwe, bo mamy zapisy kontraktowe zakazujące sportów niosących ryzyko kontuzji.