„Super Express”: - Gdzie opaska była „cięższa”: w Warszawie czy w Chorzowie?
Łukasz Surma: - Po pierwsze – jestem dumny, że mogłem nosić tę opaskę w takich klubach, w których zawsze od każdego oczekuje się wielkiej klasy, niezależnie od tego, w jakim miejscu swej historii są. Kapitanem Ruchu zostałem jako bardzo młody zawodnik, miałem ledwie 23 lata. W Legii byłem już dużo bardziej doświadczonym piłkarzem i człowiekiem, a opaskę otrzymałem od samego Jacka Zielińskiego. W obu przypadkach była to wielka odpowiedzialność. Choć muszę przyznać, że czasami bywała ona… ciężkim kamieniem i nie zawsze czułem się z tym komfortowo. A gdzie było trudniej? Nie mam takiej klasyfikacji.
- W szatni legijnej zawsze bywały większe gwiazdy. To nie utrudniało kapitanowi jego zadania?
- Faktem jest, że zasiadając w jednej szatni i grając w jednej drużynie z zawodnikami takimi jak Edson czy Roger Guerreiro, musiałem uczyć się tego, jak z nimi rozmawiać, jak ich motywować. Tak, to była pewna trudność, przychodzili przecież z zupełnie innej kultury piłkarskiej. A powiedzmy uczciwie: wtedy, 15 lat temu, obycie z tej klasy piłkarzami nie było jeszcze w Polsce na takim poziomie, jak obecnie. Z takimi zawodnikami jednak trzeba rozmawiać trochę inaczej, inaczej motywować. Z drugiej strony – w Chorzowie też musiałem się uczyć nowych rzeczy: śląskiej piłki, śląskiego charakteru. Szatnia Ruchu była zupełnie inna od dobrze mi znanej szatni Wisły, w której się wychowałem. Proszę mi wierzyć: być kapitanem drużyny z Mariuszem Śrutwą czy Krzyśkiem Bizackim w składzie nie było łatwo.
- I jeszcze ta śląska gwara!
- Jak mi pierwszy raz na treningu ktoś zawołał: „ciepnij bala”, nie wiedziałem, o co chodzi. Ale przebywając choćby z Damianem Gorawskim, to się człowiek szybko uczył (śmiech). Panią Renię, która nam stroje wydawała, i jej „ślonskiej godki” mogłem słuchać długo.
- Przy pańskiej drugiej przygodzie z Ruchem nie chciał pan specjalnie brać na siebie funkcji kapitana…
- Miałem już 36 lat, a Rafał Grodzicki świetnie się do roli nadawał. Ale kiedy nie grał, czasem przejmowałem opaskę.
- Czasy przy Cichej były trudniejsze, niż przy pierwszej przygodzie…
- Kiedy wracałem do Chorzowa, zapowiadało się, że każdy kolejny sezon może być ciężką walką o utrzymanie. Ale – jak to w Ruchu bywa - wszyscy zakasali rękawy i zagraliśmy nawet w pucharach europejskich.
- Myślę raczej o tym, że trzeba było często chodzić „do prezesów” i prosić się o swoje, prawda?
- Zdawaliśmy sobie sprawę, że w Ruchu zawsze było biednie. I tak naprawdę chodziło nam głównie o to, by wypłaty były na czas – o nic więcej. Różnie z tym bywało… Natomiast dziś są u steru Ruchu ludzie, którzy to przeżyli na własnej skórze – jak na przykład Seweryn Siemianowski, i dlatego ten klub tak szybko się po wielkiej zapaści odbudował.
- A charakter „Niebieskich” na boisku wciąż ten sam, co nie?
- Tak. Oglądałem ich ostatni mecz ligowy, z ŁKS-em. Chorzowska determinacja, której wizytówką na boisku byli Maciek Sadlok i Daniel Szczepan. Walka o każdy metr na boisku, o każdą piłkę, nieodstawianie nogi… Tak wszyscy pamiętają Ruch, bo na takiej bazie odnosił największe sukcesy. Ja nie pamiętam mistrzowskiej ekipy „Niebieskich” z 1989 roku, ale jak się porozmawia z pomnikowymi postaciami klubu – choćby z Waldkiem Fornalikiem – to każda z nich podkreśla, że zwycięstwa oparte były przede wszystkim o niezłomny charakter tych ludzi.
- Wymienił pan Maćka Sadloka, z którym kopał pan jeszcze piłkę w Ruchu. A kolejny z boiskowych kolegów, Filip Starzyński, który po latach właśnie wrócił na Cichą, też pasuje do tej ekipy?
- Myślę, że trener Skrobacz fajnie zmienia tę drużynę, podporządkowując ją wymaganiom każdej kolejnej ligi, w której się z Ruchem pojawia. Teraz, w ekstraklasie, potrzebny jest Ruchowi ktoś, kto złamie obronę przeciwnika niekonwencjonalnym zagraniem. A „Figo” ma do tego predyspozycje, wiele razy to udowodniał. Jeśli ma koło siebie walczaków, to z pewnością będzie dobrze w ich towarzystwie funkcjonował, bo w okolicach 16-20 metra widzi bardzo dużo. Jego jakość jest Ruchowi – i ekstraklasie – potrzebna. Potrafi uderzyć, zmienić tempo gry podaniem, widzi więcej niż inni. Może jest troszkę starszy, ale i bardziej doświadczony: zarówno wyjazdem zagranicznym, jak i latami gry w Lubinie. Kibice Ruchu zawsze go szanowali – pamiętam przyśpiewkę trybun „Figo, Figo, KS Ruch!” - a jemu jest bardzo potrzebne takie poczucie przynależności do grupy, dobrego samopoczucie. Tego się nie kupi; a w Chorzowie jest szanowany, więc wejście do szatni miał łatwiejsze.
- I – mam wrażenie – w przeciwieństwie do poprzedniej swej przygody z Ruchem, jest dziś w tej szatni dużo bardziej aktywny.
- Kiedy wchodził do niej jako młody chłopak, zastał w niej Marka Zieńczuka, wspomnianego „Grodka”, mnie… Więc nie musiał – w zgodzie ze swym charakterem – wybijać się na plan pierwszym. Dziś zdaje sobie sprawę, że – z jego doświadczeniem – musi być aktywny w szatni. Ma dużo meczów i bramek w lidze, więc rozumie, że atmosferę chorzowską musi tworzyć nie tylko na boisku, ale przede wszystkim poza nim.
- To pytanie z kategorii „karkołomnych”: Josue czy Starzyński? Kogo w szatni wolałby mieć trener Łukasz Surma?
- Dobrze, że nie mam takich dylematów (śmiech). Pytanie wcale nie jest absurdalne. Obaj grają bardzo podobnie: dokładne podanie, umiejętność znalezienia partnera w gąszczu przed bramką rywala, otworzenie kolegom drogi do bramki… To są wszystko cechy bardzo dobrego ofensywnego pomocnika i oni obaj je posiadają, a ich porównywanie jest zasadne. Josue w tym momencie na pewno ma większy wpływ na Legię niż Starzyński na Ruch, bo jest tam dłużej. „Figo” potrzebuje czasu, żeby partnerzy w pełni mu zaufali, żeby zaczął zaliczać asysty i zdobywać gole, ale on na pewno może prowadzić grę Ruchu. Ruch ma zawodników biegających, mogących wykonywać za niego robotę, a on swymi podaniami może im otwierać drogę do bramki. Świetnie powinien odnaleźć się wśród chłopaków, którzy mają siły do biegania, którzy wychodzą na pozycję, szukają wolnej przestrzeni. Tak, podobni zawodnicy. Może to nieco powiedzenie na wyrost, ale zaryzykuję: „Figo” to w tej lidze taki polski Josue. A emocje potrafi trzymać na wodzy dłużej i lepiej (śmiech), to może być jego atut w meczu Legii z Ruchem.
- Całkiem niedawno powiedział pan, że postacią być może ważniejszą od Josue w środka pola Legii jest Bartosz Ślisz. Dlaczego?
- Bo to zawodnik, który potrafi odebrać piłkę w newralgicznym miejscu boiska. Potrafi rozpocząć akcję, ale i wbiec w pole karne przeciwnika – zrobił to w Kazachstanie. Ma rezerwy, żeby się rozwijać. Przez swą wydolność znakomicie łączy linię obrony z atakiem. Josue nie byłby w stanie takiego zadania spełnić. Wiem coś o tym, bo wiele na tej pozycji się nagrałem. A w dzisiejszym futbolu to pozycja kluczowa.
- Legia straciła tego lata m.in. Filipa Mladenovicia i Maika Nawrockiego. Duże straty?
- Za Mladenovicia przyszedł Patryk Kun. To typowy wahadłowy, zawsze dostępny do gry, szalenie wybiegany, odważny w swych poczynaniach. Tej straty Legia więc nie powinna jakoś specjalnie odczuć, choć trzeba pamiętać, że Mladenović miał dobre liczby: dużo asyst, potrafił też strzelać bramki. Kun na pewno mentalnie czuje różnicę między Częstochową a Warszawą. W Legii było wielu wybitnych zawodników, którzy sobie nie poradzili z zaadaptowaniem się w stolicy. Ale patrząc na grę Patryka wiem, że to jest „chachar” i powinien szybko się zaaklimatyzować w nowym otoczeniu.
- A odejście Nawrockiego?
- Dobry zawodnik, ale Legia i jej obrona – od lat kierowana przez Artura Jędrzejczyka – jest na tyle mocna, że z tą stratą sobie poradzi.
- Pozyskanie króla strzelców, Marca Guala, to strzał w dziesiątkę?
- Zastanawiam się, jak trener Kosta Runjaić sobie z tym poradzi w dalszej części sezonu. Bo to całkiem sporo grzybów w barszczu. Gual, Pekhart, Josue to zawodnicy na wskroś ofensywni, którzy trochę mniej czasu poświęcają na obronę. Jestem ciekaw ich współpracy i podporządkowania się drużynie. Na razie widzę, że szkoleniowiec szuka rozwiązań, w których ta trójka niekoniecznie wychodzi w jednym składzie. A Gual to co prawda król strzelców, ale przyszedł do drużyny, w której już są gwiazdy. W Jagiellonii to on nią był, wszyscy – łącznie z Imazem – grali na niego. W Legii już tak nie będzie. Musi wykazać się większą uniwersalnością, niż w Białymstoku. Zobaczymy, czy mu to wyjdzie. Zwłaszcza mentalnie musi zacząć grać inaczej, bo w Warszawie jest parę gwiazd, które dla niego się nie zmienią.
- Fakt, że Legia w czwartek grała w Lidze Europy, może być istotny dla obrazu jej starcia z Ruchem?
- Każdy mecz dużo zmienia – fizycznie i mentalnie – w drużynie. A Ruch z pewnością bacznie śledził pucharowe występy legionistów.
- Czego zatem się pan spodziewa w niedzielę przy Łazienkowskiej?
- Mecze Ruchu z Legią zawsze były bardzo zacięte. Były czasy biedne w Ruchu, w których jednak Legia – nawet naszpikowana gwiazdami – miała bardzo pod górkę i nawet z „Niebieskimi” przegrywała. Historia zatacza koło; Ruch tanio nie sprzeda skóry, zwłaszcza podbudowany ostatnią wygraną. Pamiętam z czasów legijnych, że bardzo niewygodnie nam się z chorzowianami grało, i mecze z nimi – zwłaszcza na Cichej – niespecjalnie nam wychodziły. Na Łazienkowskiej niby było trochę lepiej, ale… z okresu mojej gry w Ruchu dobrze wspominam wyprawy do stolicy. Potrafiliśmy wyjść spod pressingu, skontrować, ukłuć gospodarzy. Pamiętam gole Patryka Lipskiego, Maćka Urbańczyka, Piotrka Stawarczyka… Więc nie, nie będzie to łatwy mecz dla faworyta, choć przyjeżdża do Warszawy beniaminek. W Ruchu historia jest tak ważna i wielka, że w każdym pokoleniu kolejni zawodnicy starają się trzymać poziom. A nie ma lepszej okazji, by to zrobić, niż mecz z Legią.