"Super Express": - W sobotę zadebiutowałeś w ekstraklasie i to od razu w Warszawie w meczu z Legią. Trema była?
Marcin Budziński: - Na początku była, ale potem udało mi się poradzić ze stresem.
- No tak, skoro udało ci się pokonać nowotwór złośliwy, to potem nawet taki rywal jak Legia nie jest straszny. Pamiętasz, jak to się zaczęło?
- Pewnie, że pamiętam, takie rzeczy trudno zapomnieć. Akurat mieliśmy grać w młodzieżowych mistrzostwach Polski, kiedy wpadłem na trochę do rodzinnego Giżycka. Nagle zaczął mnie potwornie boleć brzuch, dosłownie zwijałem się z bólu. Zawieźli mnie do szpitala, dokładnie zbadali, ale nikt nie wiedział, co mi jest. A ból stawał się nie do zniesienia. Wreszcie postanowili mnie zoperować. Okazało się, że na jelicie cienkim zrobiła mi się cysta. Wycięli mi ją.
- Ale to był dopiero początek twoich problemów...
- Niestety, tak. Wyciętą cystę wysłali do laboratorium. Po jakimś tygodniu przyszły wyniki. Najgorsze obawy się sprawdziły - to był chłoniak, czyli nowotwór złośliwy.
- Jak się czułeś, kiedy się dowiedziałeś? Przyszło zwątpienie?
- Stres był ogromny, ale ani na chwilę się nie załamałem. Pamiętam, że rzuciłem się do książek medycznych, czytałem wszystko o chłoniakach. Pocieszałem się statystykami, które mówiły, że ten nowotwór, gdy jest wcześnie wykryty, często udaje się wyleczyć. Musiałem jednak natychmiast poddać się chemioterapii. Pierwszą chemię dostałem "w urodzinowym prezencie", bo dokładnie w dzień, w którym skończyłem 17 lat. Potem czułem się okropnie, ci co przez to przeszli, wiedzą - to jest koszmar. Nie miałem siły chodzić, siedzieć... Jednak nawet wtedy myślałem tylko o tym, żeby jak najszybciej wrócić na boisko. Byłem blady, wycieńczony, ale kiedy w telewizji oglądałem mecz, aż mnie skręcało, że nie mogę tam być i też grać.
- Lekarze nie próbowali wybić ci piłki z głowy?
- Pewnie, że tak. Wszyscy powtarzali, żebym się nie wygłupiał, że z wyczynowym sportem muszę dać sobie spokój, bo przy zwiększonym wysiłku fizycznym rośnie ryzyko nawrotu choroby. Ja jednak wiedziałem, że piłka to moje życie i że muszę do niej wrócić. I wróciłem. Co miesiąc muszę przechodzić dokładne badania i kiedy tylko poczuję gdzieś jakiś niewielki ból, od razu jadę do szpitala. Ale najważniejsze, że znowu robię to, co kocham.
- Trener Arki Czesław Michniewicz nie może się ciebie nachwalić. Nazywa cię Polskim Gerrardem i mówi, że jak się będziesz tak szybko rozwijał, to niedługo będzie o tobie głośno. Jednak dużo już było takich piłkarskich talentów, które szybko eksplodowały i jeszcze szybciej gasły...
- To prawda, ale mnie po takiej lekcji pokory na pewno nie odbije palemka. Kiedy człowiek przeżyje to, co ja, gdy w jednej chwili dowie się, że jego życie może się nagle, ot tak, skończyć, zaczyna potem podwójnie doceniać to, co ma. Teraz wiem, jak ogromną wartość ma zdrowie i jaką straszną głupotą by było, gdybym nie wykorzystał tej szansy i tego talentu, który otrzymałem. Dostałem drugie życie i będę harował jak wół, żeby przeżyć je najlepiej jak potrafię.