Bielica debiut ligowy w Górniku zaliczył jako 19-latek, jesienią 2018. Potem jednak szukał doświadczenia na wypożyczeniach do Nowego Sącza (Sandecja) i Poznania (Warta), do Zabrza wrócił dopiero na sezon 2021/22. Długo był rezerwowym u boku eksreprezentanta, Grzegorza Sandomierskiego, ale już wiosną zdołał zapracować na miano bramkarza numer 1. Obecny sezon też zaczął na ławce, jednak od paru kolejek ligowych to on – a nie Kevin Broll – staje w bramce zabrzańskiej.
„Super Express”: - Górnik odzyskał równowagę. Znów wygrywa, nie traci goli. Cieszy?
Daniel Bielica: - Cieszy bardzo, zwłaszcza mnie osobiście. W Pucharze Polski było „na zero z tyłu” w Chorzowie, ostatnio również w lidze – w Grodzisku Wielkopolskim z Wartą i u siebie z Widzewem. Bardzo potrzebne nam były – nam, czyli wszystkim odpowiedzialnym za defensywę – te mecze bez strat. Tutaj tkwiły największe rezerwy Górnika, bo przecież z przodu zawsze coś wpada.
- Długo pan jednak czekał w tym sezonie na swoją szansę. Dlaczego?
- Jestem ambitnym człowiekiem. Nie boję się rywalizacji, bo ona dobrze wpływa na każdego z nas; dzięki niej człowiek się rozwija. Analizowałem więc, czemu nie gram. Musiał być tego jakiś powód, szukałem go.
- I znalazł pan?
- Może chodziło o moją grę nogami? Staramy się rozgrywać wszystkie akcje od tyłu, trener wymaga od bramkarza dobrej gry nogami. W ubiegłym sezonie graliśmy trochę inaczej, nie było aż takiego nacisku na ten element. Teraz poświęciłem mu wiele czasu na treningu i myślę, że się rozwinąłem w tym temacie. W końcu dostałem szansę i będę się starał ją wykorzystywać do końca sezonu – tak jak robiłem to w poprzednim sezonie, rywalizując z Grzegorzem Sandomierskim.
- W przeciwieństwie do wspomnianego Sandomierskiego, czy do Kevina Brolla, z którym rywalizuje pan teraz, jest pan zabrzaninem z urodzenia. I kibicem Górnika?
- Oczywiście. Pamiętam pierwszą wizyt – z wujkiem za rękę. On od wielu lat wspiera Górnik, chodził na mecze jeszcze ze swoim tatą, czyli swoim dziadkiem. Jest na trybunach na każdym meczu u siebie, czasem na Torcidzie – jak ostatnio podczas spotkania z Widzewem. Jeśli ma możliwość, jeździ też na wyjazdy – w tym sezonie był we Wrocławiu i w Kielcach.
- Pana też zabierał na Torcidę?
- Owszem, zdarzało mi się bywać na Torcidzie, pokrzyczeć, wspierać. Choć na starym stadionie częściej siadałem „pod zegarem”, na krytej trybunie, bo lubiłem uważnie obserwować mecze i je od razu analizować
- Miał pan dziecięcego idola?
- Pamiętam świetne mecze Pavolsa Šteinborsa w Górniku, dobrze zapamiętałem też Łukasza Skorupskiego. Ze Šteinborsem – mając 15 lat – miałem okazję wejść nawet w trening w pierwszej drużynie. Duże przeżycie; wtedy już byłem ukierunkowany na pozycję bramkarza i te wspólne z nim zajęcia bardzo mi imponowały!
- A wcześniej niekoniecznie chciał być pan bramkarzem?!
- Różnie bywało, grywałem na wielu pozycjach. Dopiero w czasach gimnazjum stanąłem na bramce i zacząłem się na tę pozycję ukierunkowywać.
- Wielu kolegów po fachu pewnie zazdrości panu codziennych zajęć z Lukasem Podolskim. Ale – patrząc choćby na jego gola z Pogonią – trzeba być odpornym na jego „pociski”, prawda?
- Oj, czuć tę moc, jaką ma w nodze. Ja ją w każdym razie czuję na każdym treningu. Po strzałach Poldiego naprawdę bolą ręce! Dla niego uderzenie z 18-20 metrów jest jak rzut karny dla każdego innego piłkarza. Rozmawiałem z Dawidem Kudłą po naszym meczu z GKS-em Katowice w Pucharze Polski, w którym Lukas trafił dwa razy. Potwierdził, że w telewizji uderzenia wydawały się łatwe do obrony. Ale to pozory. Życzę każdemu niedowiarkowi czy krytykowi, by spróbował stanąć na bramce i obronić strzał Lukasa. Poczuje, co to znaczy...
- A jaki jest Poldi na co dzień? Poklepie po plecach, kiedy sparuje pan jego strzał?
- Jest raczej oszczędny w pochwałach, częściej idzie w kierunku krytyki czy też podpowiedzi. Ale to dobrze; chodzi o to, by jeszcze bardziej zmobilizować nas do roboty.